Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Lewe prawo (282)

 
OBYWATEL, FUNKCJONARIUSZE PUBLICZNI
 
 I "PRZYJAZNE PAŃSTWO"
 
   To nie jest streszczenie scenariusza filmu, którego autorzy utracili kontakt z rzeczywistością III RP i wymyślili ciąg nieprawdopodobnych nonsensów. To są fakty z życia obywatela w państwie zwanym przez konstytucję "prawnym".

   Adam Kłykow, dziennikarz z przeszło 37-letnim stażem, w 2005 został zmuszony przez Apolonię Świokło i Agnieszkę Niczewską, rodzime namiestniczki niemieckiego właściciela dolnośląskiego dziennika "Gazeta Wrocławska", do wcześniejszego niż planował pożegnania się z tą redakcją i skorzystania z nabytego uprawnienia do świadczenia przedemerytalnego. Aby je otrzymać zgodnie z przepisami, trzeba najpierw przez co najmniej pół roku pobierać zasiłek dla bezrobotnych z Powiatowego Urzędu Pracy, a następnie złożyć odpowiedni wniosek w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w dowolnym z 212 dni do namysłu - z możliwością wystąpienia o tzw. przywrócenie terminu, gdyby zainteresowany przypadkiem go przegapił.

   Po dwóch miesiącach Kłykow otrzymał ofertę zatrudnienia w redakcji tygodnika "Panorama Dolnośląska". Postanowił zawiesić branie kasy z budżetu państwa i ponownie utrzymywać się z płacy za pracę.

    Gdy po trzech kwartałach niedochodowe czasopismo upadło na skutek zaprzestania finansowania przez kombinat "Polska Miedź", Kłykow wrócił do pobierania zasiłku dla bezrobotnych. Urzędniczka wrocławskiego PUP-u Ewa Kołaczek zapewniła go, że świadczenie przedemerytalne będzie mu teraz przysługiwało nie po upływie pół roku, lecz już po czterech miesiącach.

   Informacja wydawała się Kłykowowi tak logiczna, że uwierzył w nią bez zastrzeżeń. Nie przypuszczał, że w tym momencie został wprowadzony w błąd, skutkujący rozkręceniem spirali biurokratycznego absurdu.

   Ani nieudolna Kołaczek, ani tym bardziej rejestrowany przez nią obywatel nie wiedzieli o istnieniu przepisu premiującego aktywność zawodową bezrobotnego. Na jego podstawie Kłykow mógł (nie musiał!) zażyczyć sobie przyznania świadczenia przedemerytalnego natychmiast, bez wznawiania pobierania zasiłku z PUP-u. Warunkiem było złożenie przez niego w ZUS-ie stosownego wniosku w ciągu 14 dni. Gdy się o takiej możliwości (nie przymusie!) dowiedział, ten nieprzekraczalny, niepodlegający przywróceniu, termin zdążył już minąć.

   Tymczasem urzędnicy wrocławskiego ZUS-u, z Antonim Malaką (dyrektorem oddziału), Zbigniewem Rakiem (szefem prawników w tej placówce), Anną Kapucińską i Danutą Marciniszyn na czele, uznali, że skoro Kłykow nie skorzystał z przepisu promocyjnego, to nie ma on prawa skorzystać z przepisu podstawowego. Pisząc obrazowo: ich zdaniem, po 14 dniach ten uprawniony nieodwołalnie pozbawił się świadczenia przedemerytalnego, które należy się w ciągu 212 dni osobom często celowo nie poszukującym pracy i pobierającym zasiłek dla bezrobotnych non stop.

   Jeśli postępowanie Malaki i spółki nie było sabotażem polityki prozatrudnieniowej rządu, to co to było? Wspieranie jej przez podległych mu urzędników państwowych? 

   ZUS-owscy inwalidzi umysłowi konsekwentnie nie stwierdzali nic idiotycznego w zastosowaniu przez nich wobec Kłykowa przepisu promocyjnego w celu restrykcyjnym. Zatrważający debilizm tego rozumowania uświadomił im dopiero wrocławski sąd pracy w osobach Bożeny Rejment-Ponikowskiej i Jolanty Styczyńskiej-Szczotki, nakazując wypłatę ubezpieczonemu należnego mu świadczenia przedemerytalnego wraz z odsetkami za bezprawne blokowanie go przez dziewięć miesięcy.

   Pozostając przymusowo tak długo na statusie bezrobotnego, Kłykow nie mógł w tym czasie osiągnąć - poza zasiłkiem - choćby złotówki dodatkowego dochodu. Gdyby otrzymał świadczenie przedemerytalne bez zbędnej zwłoki, mógłby dorobić do niego w ramach dozwolonych limitów.

   Posiłkując się oficjalnym dokumentem ZUS, Kłykow obliczył z rzadko możliwą dokładnością do jednego grosza, ile na owej bezprawnej blokadzie stracił. Ustalił przeciętną z tzw. widełek (od-do) i wystąpił do sądu z uśrednionym roszczeniem pieniężnym nie tylko za straty finansowe, lecz również za wyrządzone mu szkody moralne i zdrowotne.

   Mimo takiego jednoznacznego dowodu zasadności żądań Kłykowa wobec ZUS, ówczesna asesor Anna Sobczak (obecnie to sędzia Anna Sobczak-Kolek), zamiast wnioskowanych przez niego  30.570,42 zł, przyznała mu tylko 3 tys. zł zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych, odmawiając zarazem jakiegokolwiek odszkodowania. Zasądzona kwota została wzięta z sufitu i nie zrekompensowała pokrzywdzonemu nawet poniesionych przez niego kosztów procesu.

    Asesor Sobczak odmówiła Kłykowowi odszkodowania, ponieważ nie udowodnił on jej, że próbował podjąć pracę zarobkową w czasie swojego sporu z ZUS-em. Czyli wtedy, kiedy trwając nie z własnej woli na statusie bezrobotnego - nie mógł legalnie dorobić do zasiłku ani złotówki!

   Gdyby Kłykow próbę podjęcia pracy zarobkowej wykazał, wtedy zostałby zapewne - wpadając w prawną pułapkę - oskarżony o nieprzestrzeganie przepisów. I pod takim zarzutem nie tylko pozbawiony - tym razem słusznie - świadczenia przedemerytalnego, lecz również zobowiązany do zwrotu zasiłku dla bezrobotnych!

   Orzecznicza paranoja panny (obecnie pani) Sobczak? Ależ skąd, to wysublimowana logika asesorskiego niedouka.  

   Prawdziwie kryminalnym skandalem jest fakt, że na żadnym etapie postępowania sądowego, z odwoławczym i skargowym włącznie, rozpatrujący pisma Kłykowa sędziowie w ogóle nie wzięli pod uwagę przepisów dotyczących meritum jego sprawy. Poprzestając na sztuczkach formalnych, Urszula Kubowska-Pieniążek (recydywistka w tym towarzystwie), Grażyna Josiak, Elżbieta Sobolewska-Hajbert, Anna Kuczyńska, Izabela Bamburowicz, Beata Stachowiak, Ewa Gorczyca i Czesław Chorzępa zademonstrowali przestępczą i zarazem bezkarną - wszak skutecznie chroni ich immunitet - niezawisłość od ustaw z konstytucją włącznie.

   To nie jest tylko intrpretacyjne widzimisię Kłykowa. To wnioskowanie zgodne z wykładnią przepisów przez Sąd Najwyższy, też kompletnie zignorowaną przez Kubowską-Pieniążek i jej równie samowolnych współtowarzyszy w szwarckieckach z filoletowymi podgardlami.

   A wszystko to dzieje się za wiedzą (Kłykow im o tym pisał i/lub mówił), tudzież przyzwoleniem czołowych reprezentantów wrocławskiego tzw. wymiaru sprawiedliwości: prezesa Sądu Apelacyjnego, członka Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego przy ministrze sprawiedliwości - Andrzeja Niedużaka, prezes Sądu Okręgowego, członek Prezydium Krajowej Rady Sądownictwa - Ewy Barnaszewskiej i rzecznika dyscyplinarnego dolnośląsko-opolskich sędziów - Marcina Cieślikowskiego…


niedziela, 30 grudnia 2012

Lewe prawo (281)


BYŁY SĘDZIA O SĄDACH:

"WYMIAR NIESPRAWIEDLIWOŚCI"


   Jak źle jest z tzw. wymiarem sprawiedliwości w naszym "państwie prawnym", uświadamia między innymi wpis w Wigilię Bożego Narodzenia 2012 w "Osobistym blogu politycznym" Janusza Wojciechowskiego (czytaj tu: http://januszwojciechowski.blog.onet.pl/Moje-zatrute-swieta,2,ID528551236,n). Autor - przypomnę - jest prawnikiem, byłym sędzią sądów powszechnych i prezesem Najwyższej Izby Kontroli, a obecnie eurodeputowanym.

   "Mam zatrute święta przez wymiar niesprawiedliwości. Tej niesprawiedliwości, której nie mogę znieść i wobec której staję coraz bardziej bezradny. Poddać się nie umiem, pomóc nie jestem w stanie" - pisze wyraźnie rozgoryczony.

   Nawet ktoś taki, jak on, ma poczucie totalnej niemocy w obliczu rozmiarów ludzkiej krzywdy w polskich sądach i znieczulicy na nią wszelkiej tubylczej władzy. Bezduszność funkcjonariuszy publicznych każe bić na alarm.

   Jak się przed tymi ……. (tu niech każdy sobie doda właściwe dla osobistych odczuć słówko) ratować? Czy stać nas - rządzonych - na wyrażenie im - rządzącym - masowego obywatelskiego nieposłuszeństwa?

   Mnie, absolwentowi studiów politologicznych i częściowo historycznych (przerwanych po pierwszym semestrze, podobnie jak jeszcze wcześniej - polonistycznych), obecna sytuacja społeczno-polityczna w III RP coraz bardziej przypomina czasy przedrewolucyjne. Jak to ujął w znanym wierszu Czesław Miłosz?

   "Który skrzywdziłeś człowieka prostego,
   Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
   Gromadę błaznów koło siebie mając,
   Na pomieszanie dobrego i złego.
   Choćby przed tobą wszyscy się skłonili,
   Cnotę i mądrość tobie przypisując,
   Złote medale na twoją cześć kując,
   Radzi że jeszcze jeden dzień przeżyli -
   Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
   Możesz go zabić - narodzi się nowy.
   Spisane będą czyny i rozmowy.
   Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy

   I sznur, i gałąź pod ciężarem zgięta”.


sobota, 29 grudnia 2012

Lewe prawo (280)


BEZ ŁASKI WIARY I ROZUMU

   Przełom lat kalendarzowych sprzyja refleksji. Cogito ergo sum, jakem wykształciuch.

   W minione Boże Narodzenie znów zastanawiałem się, gdzie ja byłem, kiedy Stwórca rozdawał ludziom łaskę wiary? Skutek mojej nieobecności jest iście szatański: np. w głowie mi się nie mieści, że kobieta - Maryja mogła począć syna - Jezusa Chrystusa bez udziału (diabeł podszeptuje sprośnie, iż bez wkładu) mężczyzny - Józefa.

   Natomiast u progu Nowego Roku któryś już raz próbuję pojąć, gdzie byli wrocławscy sędziowie, orzekający w sprawie moich roszczeń finansowych wobec ZUS, kiedy tenże Stwórca rozdawał ludziom łaskę rozumu? Efekt ich absencji jest taki, że - nawiązując do zacytowanej w pierwszym akapicie podstawy filozofii Kartezjusza - wprawdzie są na tym świecie, ale mają intelektualne kłopoty z sensownym myśleniem.

   Mój niewątpliwy brak łaski wiary, lecz zapewne nie (ech, to nieskromne mniemanie o sobie!) rozumu, sprawia, że równie bajeczna jak Biblia jest dla mnie zauważona w ostatnich dniach telewizyjna kampania społeczna, aby nie pozostawać obojętnym wobec przestępstw i informować o nich organa ścigania. Ja to publicznie robię od ponad czterech lat, donosząc na bezprawników - funkcjonariuszy tzw. wymiaru sprawiedliwości, a oni (nieustające pozdrowienia zwłaszcza dla Urszuli Kubowskiej-Pieniążek, Grażyny Josiak, Elżbiety Sobolewskiej-Hajbert i Anny Sobczak-Kolek) jak byli nietykalni w swojej orzeczniczej niezawisłości od konstytucji i innych ustaw, tak są zupełnie bezkarni nadal.

   Jako agnostycznemu słuchaczowi Radia Maryja i zarazem ofierze sędziowskiej samowolki, pozostaje mi antidotum w postaci modlitwy?

   Na razie, jako zlaicyzowany - z własnej woli - obywatel, sądzę niełaskawie dla wyrokujących w imieniu RP, że skoro stać ich na bezczelne przekręty w sprawach - jak moja - prostych co do bezspornych faktów i jednoznacznych przepisów, to ileż krzywd wyrządzają oni  w sprawach bardziej skomplikowanych dowodowo i interpretacyjnie…


piątek, 28 grudnia 2012

Lewe prawo (279)


   Ten tekst archiwalny z mojego „Bloga werdyka” z czerwca 2009 jest "ciągiem dalszym" felietonu przypomnianego tu dzień wcześniej.

SĘDZIA GROZI SĄDEM

POSZKODOWANEMU PRZEZ SĄD

   Ewa Barnaszewska, wiceprezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu i zarazem członek 25-osobowej Krajowej Rady Sądownictwa, pismem z 19.05.2009 zareagowała na mojego e-maila do niej z 17.05.2009. Poinformowała, że uzasadnienie wyroku SO z 29.04.2009 otrzymam wkrótce (kiedy dokładnie - nie sprecyzowała).

   Liczyłem, że ustosunkuje się też do moich zarzutów wobec tego rażąco nierzetelnego orzeczenia, autorstwa Elżbiety Sobolewskiej-Hajbert, Anny Kuczyńskiej i Izabeli Bamburowicz. Zapytałem m.in., dlaczego sąd w imieniu RP przyznał mi mniej pieniędzy niż wziął dla siebie i dlaczego domagał się ode mnie nielegalnego dorabiania podczas pobierania zasiłku dla bezrobotnych.

   Zamiast wyjaśnienia skandalu, Barnaszewska poczęstowała mnie pogróżką. Z typową dla kasty tzw. nietykalnych arogancją, eksponując argument siły (przeciwieństwo siły argumentu), oznajmiła czarno na białym: "Na pozostałą część pisma nie widzę konieczności udzielania odpowiedzi, bowiem zawiera ona [tak w oryginale, powinno być raczej „ono” - przypisek mój] sformułowania o treści obraźliwej wobec sędziów [dodam od siebie, że dotyczy to blogowego felietoniku pt. „ZUS ma to z głowy, sąd - na głowie”], co narusza powagę wymiaru sprawiedliwości i może pociągać za sobą odpowiedzialność karną".

   Zapewniam uprzejmie, że nie dam się zastraszyć. Byłbym zaszczycony takim "wyróżnieniem". Marzę, abym ja, pokrzywdzony wcześniej przez ZUS, a teraz przez sąd, mógł wystąpić w nim w roli przezeń oskarżonego. Ktoś musi mieć odwagę zdecydowanie sprzeciwić się absurdom trzeciej władzy, zwanej - o ironio - wymiarem sprawiedliwości.

   Nie przestanę "obrażać" dopóty, dopóki Barnaszewska lub inny prominentny funkcjonariusz polskiej Temidy nie wyjaśni sensownie, bez przemilczania lub mataczenia, dlaczego Sobolewska-Hajbert, Kuczyńska i Bamburowicz wykombinowały wyrok, z którego wynika, że nie przyznały mi one odszkodowania (wyliczalnego co do grosza na podstawie ZUS-owskiego dokumentu), ponieważ postępowałem zgodnie z prawem i nie próbowałem naruszyć obowiązujących przepisów (blokowanie należnego świadczenia przedemerytalnego przez ponad 9 miesięcy uniemożliwiało podjęcie w tym czasie jakiejkolwiek pracy zarobkowej).

   A co do "naruszania powagi wymiaru sprawiedliwości", to z pewnością jej nie służy wyrok z 29.04.2009.


czwartek, 27 grudnia 2012

Lewe prawo (278)


PIJANY BISKUP I SĄD DOCZESNY

   Będąc zdrów na umyśle, spieszę z pochwałą sądu!

   Rzecz dotyczy incydentu z 20.10.2012, kiedy to 57-letni biskup pomocniczy archidiecezji warszawskiej - widoczny na zdjęciu Piotr Jarecki jechał po stolicy na podwójnym gazie (miał ponad 2,6 promila alkoholu we krwi) samochodem toyota i na skutek nieostrożności swego anioła stróża na staromiejskiej ulicy Boleść pierdyknął w latarnię, na szczęście nikogo nie raniąc, siebie zresztą też. Zachował się - muszę przyznać - honorowo: wnet w publicznym oświadczeniu przeprosił za tę pijacką kolizję i zadeklarował skorzystanie ze specjalistycznej pomocy odwykowej.

   Dziś - 27.12.2012 - Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia miał ogłosić wyrok bez przeprowadzania rozprawy. Ksiądz Jarecki bowiem sam zaproponował dobrowolną, popartą przez prokuraturę, karę dla siebie: 8 miesięcy prac społecznych w wymiarze po 20 godzin w każdym i 4-letni zakaz prowadzenia pojazdów.

   O dziwo, sędzia Edyta Dzielińska-Wolińska nie zgodziła się skazywać oskarżonego duchownego grzesznika na cokolwiek w tym nietypowym trybie. I wyznaczyła konkretny termin - 23.01.2013 - na rozpoczęcie normalnego procesu.

   Obecnie biskup Jarecki jest zawieszony przez zwierzchników w pełnieniu obowiązków w archidiecezji i podjął leczenie uzależnienia. Jednak przy całym szacunku dla niego, zaproponowana przezeń kara nie wydaje mi się sprawiedliwa. Przecież każdy ksiądz pracuje społecznie właściwie na okrągło. Czyżby miał przez te - w sumie - 160 godzin modlić się podwójnie? A za faktycznie długi zakaz zasiadania za kierownicą zapłacą wierni z datków na tacę. Do wożenia wielebnego trzeba będzie zatrudnić szofera.


Lewe prawo (277)


    Przeżyłem koniec świata i równie bajeczne Boże Narodzenie - czas na powrót do rzeczywistości naszego "państwa prawa". Wznawiam pismaczenie w tym miejscu od przypomnienia tekstu archiwalnego z maja 2009 z mojego "Bloga weredyka".
 
ZUS MA TO Z GŁOWY,

SĄD - NA GŁOWIE

   Na obecnym etapie mojej wojny z bezprawiem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych najbardziej zadowolony może być… sam ZUS, ściślej: jego funkcjonariusze. Czym prędzej wypłacili mi 3 tys. zł zasądzonego zadośćuczynienia za ponad 9-miesięczną zwłokę w przyznaniu należnego świadczenia przedemerytalnego - i mają sprawę z głowy. Swą debilność udało się im okupić minimalnym kosztem. A moje wciąż aktualne roszczenie odszkodowawcze scedowali na głowy bezmyślnie rozstrzygających sędziów Wydziału Cywilnego Odwoławczego Sądu Okręgowego we Wrocławiu: Elżbiety Sobolewskiej-Hajbert, Anny Kuczyńskiej i Izabeli Bamburowicz.

   Ten damski tercet wlazł - opisując niearomatycznie, ale za to plastycznie - w ZUS-owskie gówno i się nim ufajdał. Na własne życzenie! Teraz musi sensownie wyjaśnić, dlaczego sąd "w imieniu RP" przyznał mi mniej pieniędzy niż wziął dla siebie i dlaczego domagał się ode mnie nielegalnego dorabiania podczas pobierania zasiłku dla bezrobotnych. Chcę też znać odpowiedź na pytanie, czy wyrok z 29.04.2009 jest dowodem tylko na niepełnosprawność intelektualną składu orzekającego, czy także na świadome i celowe pogwałcenie mojego prawa do rzetelnego procesu.

   A wszystko to dzieje się w placówce "wymiaru sprawiedliwości", w której nadzór nad orzecznictwem w sprawach cywilnych sprawuje Ewa Barnaszewska - członek elitarnej Krajowej Rady Sądownictwa. Symboliczny zbieg okoliczności.
 
 

niedziela, 23 grudnia 2012

Lewe prawo (276)

 
SĘDZIOM ŻYCZĘ TEGO SAMEGO,

CZEGO SOBIE

   Jak zwykle w ten świąteczno-noworoczny czas, wszyscy wszystkim ślą życzenia. Ja też.

   Za pośrednictwem bloga życzę Andrzejowi Niedużakowi (prezesowi Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, członkowi Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego przy ministrze sprawiedliwości), Ewie Barnaszewskiej (prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu, członek Prezydium Krajowej Rady Sądownictwa), Marcinowi Cieślikowskiemu (rzecznikowi dyscyplinarnemu dolnośląsko-opolskich sędziów), Urszuli Kubowskiej-Pieniążek (zastępcy przewodniczącego Wydziału Cywilnego Odwoławczego Sądu Okręgowego we Wrocławiu), Grażynie Josiak, Elżbiecie Sobolewskiej-Hajbert, Annie Sobczak-Kolek i pozostałym zasłużonym w sprawie moich roszczeń finansowych wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych - aby nigdy, występując w roli obywatela pokrzywdzonego przez funkcjonariuszy publicznych, nie trafili na orzeczników o prawości i etyce Andrzeja Niedużaka, Ewy Barnaszewskiej, Marcina Cieślikowskiego, Urszuli Kubowskiej-Pieniążek, Grażyny Josiak, Elżbiety Sobolewskiej-Hajbert, Anny Sobczak-Kolek i im podobnych indywiduów, wyróżniających się niezawisłością od konstytucji i innych ustaw. Szczęśliwsze życie w III RP gwarantowane!   

   O szczerości moich życzeń niechaj świadczy fakt, że dokładnie tego samego winszowałbym sam sobie. Niestety, w moim przypadku byłaby to musztarda po obiedzie…


Lewe prawo (275)


CO O SĘDZI NIEDUŻAKU WIE IPN

   Mimo że obecny, pełniący tę funkcję od 20.05.2009, prezes Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu - Andrzej Niedużak był w stanie wojennym sędzią Wojskowego Sądu Rejonowego (a nie, jak powtarzałem nieściśle wcześniej - Wojskowego Sądu Garnizonowego) w Opolu, w zasobach archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej najprawdopodobniej nie znaleziono żadnych śladów jego twórczości orzeczniczej w tamtym czasie. Jego nazwisko jest obecne tylko w IPN-owskim "wykazie osób pełniących funkcje publiczne".

   Stąd można się dowiedzieć, że Andrzej Niedużak, syn Antoniego i Franciszki, urodził się 22.11.1955 w Opolu. A zatem, gdy zostawał na początku stanu wojennego sędzią PRL-owskiego sądu wojskowego, będącego jedną z placówek ówczesnego aparatu represji, miał zaledwie 26 lat (obecnie trzeba mieć ukończone co najmniej 29 lat).

   Jest enigmatyczna informacja, że decyzją z 18.06.2012 "prokurator IPN zarządził o pozostawieniu sprawy [jakiej konkretnie - nie wiadomo] bez dalszego biegu wobec nie stwierdzenia wątpliwości co do zgodności oświadczenia lustracyjnego [Niedużaka] z prawdą". Prezes wrocławskiego SO napisał w tym dokumencie, że nie współpracował z PRL-owskimi specsłużbami? Tego, o dziwo, nie ujawniono. Czyżby więc współpracował?

   Z "dokumentów wytworzonych przez organy bezpieczeństwa" wynika, że Niedużak w okresie od 31.10.1985 do 31.10.1988 był "objęty zastrzeżeniem wyjazdu do KK [krajów kapitalistycznych], Albanii i Jugosławii", wniesionym przez Wojskową Służbę Wewnętrzną. 6.05.1987 został zarejestrowany przez opolski Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych (czyli przez komendę milicji, z esbecją włącznie) jako "zabezpieczony do prac MOB" (ten tajemniczy skrót oznaczał dopuszczenie do informacji niejawnych). Natomiast od 24.01.1989 został przez tenże WUSW "upoważniony do tajemnicy państwowej".

   Człowiek z taką przeszłością jest dziś numerem 1 tzw. wymiaru sprawiedliwości w południowo-zachodniej części III RP. Czy byłby nim, gdyby PRL-owskich sędziów nie ominęła weryfikacja?


sobota, 22 grudnia 2012

Lewe prawo (274)


CENZURA ŻYJE.
 
PRZETRWAŁA W SĄDACH

   Myli się ten, kto myśli, że wraz z PRL upadła też państwowa cenzura prewencyjna, zinstytucjonalizowana pod szyldem zlikwidowanego w 1990 Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. W III RP w zafajdane buty po nim wlazły ochoczo nasze - też próbujące trzymać społeczeństwo obywatelskie za mordę - sądy. I na mocy przepisu o tzw. zabezpieczeniu powództwa, od czasu do czasu zakazują druku lub emisji krytycznych materiałów dziennikarskich. Orzekają to na wniosek osób bądź firm, którym nie podoba się upowszechnianie prawdy o nich.

   W taki sposób m.in. "zaaresztowano", wyprodukowany przez Contra Studio z Łodzi na zamówienie Telewizji Polskiej, film dokumentalny Henryka Dederki pt. "Witajcie w życiu", pokazujący kulisy werbowania i szkolenia dystrybutorów korporacji Amway, zajmującej się sprzedażą bezpośrednią. Obraz czeka na "uwolnienie" już ponad 15 lat!

   Na razie, nieprawomocnym wyrokiem z 18.12.2012, Sąd Okręgowy w Warszawie nakazał producentowi "Witajcie w życiu" przeprosić Amway za umieszczenie w filmie błędnej informacji o strukturze dochodów i podziale zysków w korporacji. Cała reszta jednak może być rozpowszechniana, nierychliwy "wymiar sprawiedliwości" uznał bowiem, że autor dokumentu miał prawo przedstawić zjawisko demolowania ludzkiej psychiki, a nawet je krytykować.

   Uważam, że blokując tak długo emisję kontrowersyjnego filmu sąd się zwyczajnie skompromitował. Przecież w tym konkretnym przypadku w demokratycznym państwie wystarczyłoby orzec już po pokazaniu dokumentu w TVP o obowiązku sprostowania upublicznionej błędnej informacji.

   Na szczęście - jak urzędowa cenzura w PRL nie była władna zakazać działalności Radia Wolna Europa, tak sąd III RP okazał się bezradny wobec internetu. Mimo zakazu, "Witajcie w życiu" każdy zainteresowany może sobie od dawna obejrzeć za pośrednictwem serwisu You Tube.


piątek, 21 grudnia 2012

Lewe prawo (273)

 
SĘDZIOWIE
 
MIĘDZY LITERĄ A DUCHEM PRAWA
 
   W przypadku moich roszczeń finansowych wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych najbardziej zdumiewa fakt orzekania przez wrocławskich sędziów niezawiśle od ustaw dotyczących meritum sprawy. A więc na odwrót niż oni to robią zazwyczaj, przedkładając literę przepisów (nawet absurdalnych) nad ich ducha (nadającego im sens).

   Pisze o tym m.in. profesor prawa z Uniwersytetu Gdańskiego - Tomasz Tadeusz Koncewicz w tygodniku "Polityka" z 12-18.12.2012, w artykule pt. "Sądzie, sądź". Cytuję obszerne fragmenty publikacji, bez zaznaczania skrótów i bez (choć ręka mnie świerzbi) adiustacji:

   "Bolesne rozczarowania polskimi sądami są powszechnym doświadczeniem. Nasze sądy krytykuje nawet podręcznik dla gimnazjalistów.

   Coraz wyraźniej pojawia się dylemat, czy sędziowie są tylko bezrefleksyjnymi wykonawcami sztywnej litery prawa, czy prawdziwymi szafarzami sprawiedliwości? Czy nie za gorliwie dbają tylko o to, aby nigdy nie można im było nic formalnie zarzucić, zamiast brać na siebie trud konfrontowania kodeksów z codziennym życiem ludzi, którzy dostają się w tryby prawnej machiny?

   Kilka przykładów. Czy córki prześladowanego bezwzględnie przez reżim komunistyczny poety mogą domagać się od państwa zwrotu bezprawnie zatrzymanej przez PRL jego spuścizny literackiej? Czy schorowana emerytka z emeryturą 1200 zł ma prawo do świadczeń alimentacyjnych (w wysokości po 50 zł!) od swoich pełnoletnich i dobrze sytuowanych dzieci? Czy sąd musi dochodzić egzekucji nieuiszczonej raty grzywny w wysokości 100 zł?

   W pierwszym przypadku dopiero po dwóch latach bezmyślnego odsyłania córek poety wszędzie, byle dalej od siebie, sąd w końcu uznał roszczenie. W drugim autorytatywnie stwierdził, że 1200 zł na życie wystarcza i tyle. W trzecim moment refleksji przyszedł, niestety, za późno i doszło do tragedii: roztrzęsiony mężczyzna, przekonany o wyrządzanej mu niesprawiedliwości, wiesza się w areszcie, twierdząc do końca, że cała sytuacja jest pomyłką, a grzywna została przez niego w całości uiszczona (dowód, że tak było, zostaje potem odnaleziony w dokumentach sądowych!).

   Te trzy rzeczywiste sprawy - różnej wagi i o różnym charakterze - łączy niebezpieczna „błędologia”, która przenika rozumowanie polskiego sądu, ukazuje ubóstwo warsztatowe i przywiązanie do przepisu graniczące z bezdusznością. Czy te przykłady są tylko wypadkiem przy pracy? Absolutnie nie. Wynikają z mocno utrwalonych przyzwyczajeń i nawyków metodologicznych, hermetyczności i podejrzliwości polskiego sądu wobec każdej próby wyjścia poza przepis prawa. Na dziesięciu sędziów dziewięciu przyjęłoby identyczny sposób procedowania.

   Co zrobić, by sędziowie przestali być automatami zaprogramowanymi na rozstrzyganie spraw według jednego standardu? By byli gotowi do spojrzenia na sprawę nie tylko z „perspektywy na nie” (jak zwrócić, odrzucić pozew etc.), ale także do zaproponowania konstruktywnego rozstrzygnięcia trudnych problemów, które w ogóle nie były brane pod uwagę przez ustawodawcę. Dzisiejszy kryzys polskiego wymiaru sprawiedliwości polega na tym, że nie dostrzega on w ogóle, iż na prawo możemy patrzeć z dwóch perspektyw: „miecza” (gdy państwo egzekwuje obowiązki obywatela) i „tarczy” (gdy obywatel widzi w prawie źródło ochrony przed państwem).

   Po 1989 r. obywatel coraz częściej w prawie chce widzieć tarczę, dzięki której może rzucać państwu wyzwanie, a w sądzie - swojego sojusznika. Sąd polski nie rozumie tej zmiany i nie dostrzega, że aspektem państwa prawa jest także prawo z ludzką twarzą, a nie tylko prawo zawsze i absolutnie egzekwowane wobec obywatela, który nie jest z kolei w stanie z równą intensywnością wyegzekwować swojego prawa. Często stawia mu się warunki niemożliwe do spełnienia, mnoży absurdalne formalności, odsyła.

   W końcu człowiek i jego problem giną w tej sądowej poprawności urzędniczej, a ludzkie oczekiwania i nadzieje wobec sądu pozostają niespełnione. Sąd jest zadowolony, bo formalnie wszystko jest w porządku, a czy sprawiedliwie, to pytanie nie mieści się w obowiązkowym słowniku naszego sędziego.

   Sędziowie często bronią się, że stosują tylko przepisy i nie można im z tego powodu czynić zarzutu (tak było choćby w sprawie Amber Gold, w której podnoszono na obronę sędziów argument o braku stosownej rubryki we wniosku rejestracyjnym). Zdaniem sędziów, jedynym winowajcą jest ustawodawca, który w sposób nieracjonalny buduje regulację prawną, pewnych kwestii nie przewiduje czy nie dookreśla etc. Wobec ułomności polskiego ustawodawcy (proszę przez moment posłuchać obrad Sejmu) i procesu legislacyjnego (słynne „lub czasopisma” jako niechlubny symbol) ten argument nie może zwalniać sędziego z wszelkiej odpowiedzialności za rozstrzygnięcie sprawy. W naszej kulturze prawnej nie doceniamy zmian innych niż poza tekstem. Wystarczy zaobserwować, jak prowadzona jest debata publiczna, gdy tylko pojawia się jakikolwiek problem.

   Wniosek jest automatyczny - trzeba zmienić prawo (rozumiane jako suma przepisów) i wprowadzić nową regulację, która ma rozstrzygać problemy niczym magiczna różdżka.

   W polskim sądzie nie tylko brak, ale już sama niejasność przepisu prawa stanowi wygodną okoliczność zwalniającą sędziego z obowiązku orzekania - skoro ustawodawca zawiódł, bo czegoś nie przewidział lub nie dookreślił. W ten sposób sędziowie tylko pozorują wymierzanie sprawiedliwości, a w rzeczywistości maskują swoją bezradność i banalizują swoje powołanie. Sąd ma ludziom dawać nadwyżkę ponad przepis, bo tylko w ten sposób może uzasadnić swoje trwanie i roszczenie do olbrzymiej władzy, jaką ma nad nami.

   Słyszę od razu głosy sprzeciwu sędziów, że byłby to pierwszy krok do dowolności. Jest akurat na odwrót. To byłby właśnie krok w kierunku indywidualnej sprawiedliwości, refleksyjności i ważenia. Przepis to prawo pisane (lex), podczas gdy prawo (ius) oznacza kombinację ideałów sprawiedliwości, słuszności i racjonalności. Sędzia musi być gotowy do wyjścia z zaklętego świata lex i odkrywania sfery poza przepisem. Fundamentalny problem polskiego wymiaru sprawiedliwości polega na tym, że polski sąd jest dzisiaj, niestety, w przytłaczającej większości sądem przepisu prawa, a nie sądem prawa.

   Sędzia polski jest uczony, jak postępować „na nie” i jak z pompą, z całym rygoryzmem prawa, tłumaczyć ludziom, dlaczego nie może się sprawą zająć. W tym nasi sędziowie są, niestety, mistrzami. A ponieważ okresowe oceny są formalnością i nikomu krzywdy nie robią, sędziowie nie czują żadnej presji, że powinni jak najsprawniej doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości.

   W modelu sprawiedliwości rutynowej, zautomatyzowanej, prawie zupełnie nie funkcjonuje konstytucja, która na stole sędziowskim powinna leżeć zawsze obok kodeksu. Nasi sędziowie na ogół nie umieją uzasadniać wyroków tak, aby wytłumaczyć się faktycznie przed stronami i opinią publiczną (w sposób zrozumiały) z motywów rozstrzygnięcia i upewnić nas, że istotnie zasługują na swoje przymioty bezstronności i niezależności.

   Gdyby sądy częściej chciały odwoływać się do konstytucji i/lub międzynarodowych konwencji, w wielu sprawach można byłoby orzec zupełnie inaczej, bardziej różnorodnie i subtelnie.

   Jeżeli w sędziach czytających te słowa odżywa schemat myślenia dwubiegunowego („przepis albo nic”) i bezpieczny komfort niezawisłości („każda krytyka to atak na sąd”), oznacza to, że kompletnie nie rozumieją swojego powołania. Konieczne dzisiaj przewartościowanie nie dotyczy potrzeby stanowienia nowego prawa (tak byłoby dla sędziów najwygodniej), ale przede wszystkim stanu umysłu, kwestii kultury prawnej i prawidłowo rozumianego etosu sądzenia w dzisiejszym skomplikowanym świecie, zdominowanym przez konflikt, ważenie argumentów i niepewność. Nasza dyskusja o tym powinna wyjść poza zmitologizowaną niezawisłość i niezależność sądów.

   Co z odpowiedzialnością sędziów (państwa) za błędne i złe orzeczenia sądowe? Co z kadencyjnością i merytoryczną oceną sędziów? Sędzia, który się nie sprawdził, nie powinien dalej orzekać. Powinien podlegać rzeczywistej, fachowej i okresowej ocenie przez innych sędziów z perspektywy budowania linii orzecznictwa, jej różnorodności, poziomu argumentów, a nie tylko przez pryzmat liczby uchyleń i/lub utrzymań w mocy przez drugą instancję. Sędzia musi stale się dokształcać, wzbogacać swój warsztat, zachowywać pokorę, wiedząc, że w pewnym momencie ze swojego orzekania przyjdzie mu zdać rachunek przed równymi sobie.

    Sędzia, który poważnie traktuje zarówno siebie, jak i ludzi, powinien rozumieć, że sędzią staje się każdego dnia, gdy orzeka, gdy widzi nieporadność ludzi, gdy poszukuje rozwiązań, które można nazwać sprawiedliwymi i słusznymi, gdy z każdym indywidualnym orzeczeniem chce odnawiać swój mandat i kredyt zaufania, jakim ludzie go obdarzają, przychodząc do sądu w gotowości do zaakceptowania również rozstrzygnięć dla siebie niekorzystnych.

   Gdy myślę więc o największym wyzwaniu przed polskim sądem, przypominam sobie talmudyczną mądrość zaadresowaną do sędziów: „Czy myślisz, że sądzenie to władza? W momencie, gdy zostajesz sędzią, stajesz się w rzeczywistości niewolnikiem”. Sędziowie muszą zrozumieć, że tak wysokich wymagań nie stawiamy każdemu, ale wiążemy je tylko z sędziami właśnie dlatego, że aspirują do miana „sędziów”".

  Tekst prof. Koncewicza utwierdza mnie w przekonaniu, że sędziowie, orzekający w mojej sprawie przeciwko ZUS o odszkodowanie, popełnili (w szczególności Urszula Kubowska-Pieniążek, Grażyna Josiak, Elżbieta Sobolewska-Hajbert i Anna Sobczak-Kolek) oczywiste przestępstwo przekroczenia uprawnień. W ich wyrokach i postanowieniach nie tylko ducha, nawet litery prawa brak!


czwartek, 20 grudnia 2012

Lewe prawo (272)


   Tekst archiwalny z mojego "Bloga weredyka" z października 2009.

ŻARTY Z BEŁKOTU

   Naukowiec z Kielc - Waldemar Korczyński był ostatnio po raz pierwszy na rozprawie w Sądzie Najwyższym.

   "Specjalnych złudzeń to raczej nie miałem, ale wydawało mi się, że SN różni się od innych sądów m.in. poziomem orzeczeń i sposobu dochodzenia do nich. Pomyliłem się" - napisał w tekście zamieszczonym w niezależnym magazynie publicystów "Kontrateksty".
  
   Najciekawsza jest końcówka tej publikacji: "Prawo stanowi, że w sprawach karnych (przed SN we wszystkich) strona może ustanowić jako pełnomocnika wyłącznie prawnika. W mojej opinii to jeden z najbardziej szkodliwych przepisów.

   Pakuje on sądową dyskusję w kanał pseudouczonych rozważań prawników i praktycznie zamyka normalnemu człowiekowi bezpośredni dostęp do tzw. sprawiedliwości. Państwo prawnicy lubią sobie pogadać językiem, którego semantykę otacza jakaś wiedza tajemna, a której główną zaletą jest to, że nikomu nie chciało się tego badziewia sprawdzić. Dopinają do tego kożucha kwiatuszki w postaci cytatów z prawa rzymskiego (oryginału), ale chyba nie dostrzegają, że Rzym padł prawie 2 tysiące lat temu, a logika poczyniła od tego czasu spore postępy. Przerost formy nad treścią też skończył się gdzieś w okolicach Baroku. Ja nie mam nic przeciw kwiecistym czy najeżonym mądrymi sentencjami mowom, ale uważam, że byłoby lepiej, gdyby państwo prawnicy robili sobie od czasu do czasu mistrzostwa w oratorstwie, czy jak tam by toto chcieli nazwać, na własny rachunek. Jakby za kilkaset lat pojawił się jakiś nowy Wagner, to może i opera jaka, np. „Mówcy sądowi”, by powstała.

   Na razie jednak, to elementarne poczucie przyzwoitości nakazuje w obecności nieprawników mówić językiem dla nich zrozumiałym. To tzw. dobre wychowanie, które sędziów wprawdzie nie obowiązuje (choć Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekał chyba, że strona ma prawo domagać się prowadzenia rozprawy w zrozumiałym dla niej języku), ale może dobrze byłoby być czasem uprzejmym. Ja ciekaw jestem, jak zareagowałby sąd, do którego gadałbym o sprawie językiem algebry (a jest to możliwe). Czy nie usiłowałby mnie czasem ukarać?

   I jeszcze jedno. Kto tu jest dla kogo? Jeśli sąd nie potrafi zrozumieć wywodu nieprawnika, to niech sobie zafunduje tłumacza. I nie ogranicza prawa obywatela do obrony. Bo opowieści o tym, że każdy i w każdej sprawie może znaleźć adwokata, który będzie go dobrze reprezentował, można chyba między bajki włożyć.

   A tak nawiasem, skąd powiedzenie, że adwokat czy prokurator „wygrał”? Czy to przypadek, czy adekwatne określenie tego, co w sądach jest. Ja boję się myśleć, że naprawdę istnieje coś takiego, jak dobry adwokat, czy dobry prokurator. Na razie wolę moje końskie okulary pt. każdy jest wobec prawa równy".
 
  Ten Korczyński to jakiś kolejny naruszyciel powagi wymiaru sprawiedliwości i całego prawniczego towarzystwa. Dużo się naczytał, wykształciuch jeden, odświeżył sobie umysł i teraz jest, kurwa, jak brzytwa (że posłużę się słownictwem klasyka Józefa Oleksego z czasów biesiadowania z Aleksandrem Gudzowatym). Niebezpieczny typek. A może nawet zbrodniarz, bo potrafi zabijać śmiechem…

   PS. Pan Korczyński trochę jednak przesadził pisząc, że "Rzym padł prawie 2 tysiące lat temu". To przecież stało się w roku 476.

 

środa, 19 grudnia 2012

Lewe prawo (271)


   Ten tekst archiwalny z mojego "Bloga werdyka" jest dwa miesiące młodszy od przypomnianego tu wczoraj. Oba do siebie pasują...

INTELIGENTNI POSZUKIWANI

   ZUS-owska bezmyślność zdaje się nie mieć granic. Telewizja TVN 24 doniosła, że instytucja ta przesyła niektórym emerytom, listami poleconymi, druczek o treści: "Niniejszym oświadczam, że pozostaję przy życiu i zamieszkuję pod wskazanym adresem". Adresaci muszą się pod tym dokumentem podpisać i odesłać do nadawcy. Organ rentowy tłumaczy absurdalną procedurę jak zwykle: takie są przepisy, my je tylko realizujemy.

   - Wygląda na to, że mają tam kompletny bajzel - zirytowała się Joanna Kluzik-Rostkowska, poprzednia minister pracy i polityki społecznej. - Wszystkie takie informacje urzędnik powinien przecież bez problemu odnaleźć w systemie PESEL.

   Zdaniem obecnej rzecznik Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej Bożeny Diaby, też oburzonej całą sprawą, zawiniły tu nie przepisy, lecz ich niefortunna interpretacja. "To jest kolejna sytuacja, kiedy nie trzeba zmieniać prawa, tylko wymagać od urzędników elementarnej inteligencji" - skomentowała.

   Jakby mi z ust wyjęła. Dokładnie tego samego domagam się od funkcjonariuszy ZUS-u ładnych parę lat!

06.2008

wtorek, 18 grudnia 2012

Lewe prawo (270)


   Kolejny tekst archiwalny z mojego "Bloga werdyka", ku pamięci.
 
PRAWNY (NIE)PORZĄDEK

   Porządek prawny w "państwie prawnym" - jak nasza obowiązująca konstytucja definiuje Rzeczpospolitą Polską - charakteryzuje się zwyczajnym bałaganem. Ten system jest chory, a uzdrowiciela brak.

   Pół biedy, jeśli jakiś przepis okaże się być ewidentnie sprzeczny z ustawą zasadniczą. Trybunał Konstytucyjny - nierychliwy, ale sprawiedliwy - jeszcze jako tako czuwa. Cała bieda, gdy np. jakaś biurwa zinterpretuje sensowny przepis bez zrozumienia jego treści i celu. Wówczas zazwyczaj głupieją także prokuratura i sąd. I zamiast ukarać winnych postępowania na szkodę obywatela - bronią ich przed nim jak niepodległości.

   Wiem, o czym piszę. Mam to, niestety, przećwiczone na przykładzie Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Bezradna wydaje się być nawet sejmowa speckomisja "Przyjazne państwo" pod przewodnictwem pajacowatego posła biznesmena Janusza Palikota. Tropi ona bowiem buble prawne, a nie upośledzonych umysłowo urzędników.

04.2008

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Lewe prawo (269)


SĘDZIOWSKI SAMOBÓJ

   Wybierani przez władzę polityczną (konkretnie przez poselską większość uzależnioną od dyktatu premiera Donalda Tuska) i dyspozycyjni wobec niej sędziowie Trybunału Konstytucyjnego uznali w wyroku z 12.12.2012, że tegoroczne zamrożenie płac sędziów sądów powszechnych jest zgodne z ustawą zasadniczą. Bo - argumentowali autorzy orzeczenia - mamy kryzys finansowy i musimy zaciskać pasa.

   Egocentryczni sędziowie sądowi poczuli się upokorzeni, niczym krzywdzeni przez nich na co dzień zwykli ludzie - ofiary bezkarnego bezprawia wszelakich funkcjonariuszy publicznych. Rozżaleni "niesprawiedliwością" TK, wypominają na forach internetowych, że decydenci z Platformy Obywatelskiej, na których przeważnie głosowali, w tym samym czasie znaleźli w budżecie państwa pieniądze na podwyżki dla nauczycieli i dla - też żerujących na podatkach - tzw. służb mundurowych z policją na czele.

   Co prawda, to prawda.

   Mnie już wcześniej zastanawiało, dlaczego do tychże służb nie są zaliczani również sędziowie. Przecież "mundur" to "przepisowy uniform", a toga jest nim jak najbardziej. Ponadto w razie coraz realniejszych niepokojów społecznych sędziowie mogą być narażeni na niebezpieczeństwo może nawet bardziej niż policjanci. Po raz wtóry bowiem ubezwłasnowolniany suweren (znaczy: naród) nie da się nabrać na bajeczkę o "samooczyszczeniu" środowiska z indywiduów, skompromitowanych zwłaszcza współudziałem w represjonowaniu antykomunistycznej opozycji demokratycznej, a także - teraz dodatkowo - z ich następców, będących de facto mentalnymi wychowankami tamtych PRL-owskich kanalii.


niedziela, 16 grudnia 2012

Lewe prawo (268)


RODZICE I PRAWO
 
DO PRYWATNOŚCI ICH DZIECI
 
   U mnie w domu jest tak, że z rana ja wolę włączyć radio, a moja Ewa - telewizor. W osobnych pomieszczeniach, ma się rozumieć.

   14.12.2012 wymieniliśmy się takimi informacjami:

   - Słyszałaś? Główny Inspektorat Ochrony Danych Osobowych wystąpił do Ministerstwa Edukacji Narodowej z wnioskiem, aby uczniowie w wieku powyżej 18 lat mogli zastrzec dostęp swoich rodziców do ocen szkolnych, bo dotychczasowa jawność, na mocy resortowego rozporządzenia, stopni z poszczególnych przedmiotów jest sprzeczna z konstytucyjnym prawem obywatela do prywatności.

   - A wiesz, co ja usłyszałam? Konstytucja konstytucją, ale na podstawie regulaminu samorządu Politechniki Łódzkiej studentka i student bez ślubu mogą mieszkać razem w uczelnianym akademiku pod warunkiem, że otrzymają na to pisemną zgodę rodziców.

   Rozbawieni nawzajem, zarazem odetchnęliśmy z ulgą. Nas i syna Łukasza przynajmniej te absurdy już dawno nie dotyczą…


sobota, 15 grudnia 2012

Lewe prawo (267)


TYDZIEŃ PRZED KOŃCEM ŚWIATA

   Trzy fakty z mijającego tygodnia, prosto z Polski.

   Zagraniczne przekaziory na co dzień niespecjalnie interesują się naszym pięknym krajem i jego wspaniałymi obywatelami, ale o tym swoim czytelnikom doniosły. Niejaki Tomasz Paczkowski, 32-latek spod Elbląga, akurat był na urlopie. Popijał piwko, oglądał w telewizji boks i jednocześnie wykonywał prośbę żony, prasując to i owo. Gdy nagle zadzwonił telefon, przyłożył do ucha… gorące żelazko. A biegnąc do łazienki ochłodzić bolesne oparzenie, uderzył łukiem brwiowym o futrynę. Że to nie jakiś dowcip, lecz prawda - ma świadczyć zdjęcie poszkodowanego z obandażowaną połówką głowy (facet wygląda na nim jak prawdziwy półgłówek!).

   Podejrzewam tu tabloidową ustawkę, nawet zapłacenie Paczkowskiemu za zrobienie z siebie idioty. Ale nie mogę wykluczyć, że zgodził się wystawić na publiczne pośmiewisko za friko, wyłącznie dla posmakowania celebryckiej sławy.

   Tubylczą katolicką ojczyzną jeszcze silniej wstrząsnął czyn 58-letniego Jerzego D. ze Świdnicy. "Nasz Dziennik" napisał, w czołówce pod wielgachnym tytułem "Zamach na Królową Polski", o "bezprecedensowym akcie profanacji". Oto bowiem w kaplicy Cudownego Obrazu na Jasnej Górze napastnik rzucał żarówkami wypełnionymi czarną farbą. "Celem było oblicze Matki Bożej i Dzieciątka Jezus". Na szczęście oboje ocaleli dzięki zabezpieczeniu "w postaci kuloodpornej szyby". Bo jak powiadają przezorni: strzeżonego Pan Bóg strzeże.

   Bardziej niż wybryk Jerzego D. zaskoczyła mnie reakcja nań posłów Ruchu Palikota z byłym księdzem, a obecnie redaktorem naczelnym  tygodnika "Fakty i Mity" - Romanem Kotlińskim na czele. Broniąc zamachowca, nazwali jasnogórski święty obraz "bohomazem", a jego kult - "bałwochwalstwem".

   Osobiście jednak najbardziej zatrwożyłem się na wieść o wyroku, jaki wymierzyła sędzia Sądu Okręgowego w Radomiu - Grażyna Jakubowska (patrz fotka). Skazała ona Tomasza K., Wojciecha S. i Piotra R., którzy w Wielkanoc 2011 skatowali na śmierć 19-letniego studenta Macieja Mieśnika, na skandalicznie niskie kary od dwóch lat do trzech i pół roku więzienia. Uznała bowiem, że sprawcy zabójstwa nie zamierzali pozbawiać swą ofiarę życia. Chcieli ją, pechowcy, jedynie pobić.

   Nie będę oryginalny, życząc sędzi Jakubowskiej podobnej tragedii we własnej rodzinie. Czy gdyby bandyci zamordowali, oczywiście niechcąco, jej dziecko, też orzekałaby równie sprawiedliwie, z poszanowaniem zasady równości wobec prawa?

   Te i inne fakty (jak choćby rozpierducha rozkładu jazdy pociągów Kolei Śląskich pod rządami ludzi z autentycznymi żółtymi papierami) z ostatnich dni to mogą być znaki, że koniec świata ante portas. Niemniej odwołuję najbliższą jego przewidywaną datę - 21.12.2012 - ze względu na organizowaną 13.01.2013 kolejną kwestę Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która przecież, jak zapewnia jej dyrygent Jurek Owsiak, ma grać nawet jeden dzień dłużej…


piątek, 14 grudnia 2012

Lewe prawo (266)

 
"W SIECI",
 
CZYLI "UWAŻAM RZE" PO NOWEMU
 
   Pierwszy numer "W Sieci" przegapiłem, ale drugi już wytropiłem i kupiłem. Nowy dwutygodnik wygląda na ideowo-polityczną kontynuację tygodnika "Uważam Rze". Ci sami autorzy, te same rubryki. Chociaż widoczne są też zmiany, począwszy od redaktora naczelnego (już nie Paweł Lisicki, lecz Jacek Karnowski), a na kwadratowym formacie (wielce w polskiej prasie nietypowym) kończąc.

   Pokaż mi swoją okładkę, a powiem ci kim jesteś… Ozdobą pierwszego numeru "W Sieci" była twarz Marty Kaczyńskiej, coraz bardziej wierzącej w zamach jako przyczynę katastrofy smoleńskiej i śmierci jej rodziców. W drugim dano na pierwszą stronę główki (uszeregowane rzędem, profilami) premiera Donalda Tuska, rzecznika rządu Pawła Grasia i wydawcy "Uwarzam Rze" Grzegorza Hajdarowicza. Kojarzą się jednoznacznie z kultowym dla komunistów wspólnym portretem Marksa, Engelsa i Lenina (był czas, gdy dołączano do tej trójcy Stalina - jak na załączonym obrazku). Dodatkowym smaczkiem jest podpis: "Nadredaktorzy. Kto chce zniszczyć wolne media". Zwracają też uwagę: nadtytuł "Odważne pismo dla ciekawych", stosunkowo niska cena (2,90 zł za 56 stron do czytania) i dość wysoki nakład (200 tys. egzemplarzy).

   Mnie - dziennikarza upierdliwie uczulonego na czysto redaktorskie plusy i minusy publikacji - razi zwłaszcza nadmiar przegadanych tytułów. Uważam, że im one krótsze, tym lepsze. Nierówny jest poziom tekstów. W niektórych tzw. pasza objętościowa jakby przeważała nad treściwą. Ale co ja tu będę opisywał zawartość… Ograniczę się do zacytowania felietoniku Łukasza Warzechy "Zasłyszane w KPRM" [Kancelarii Prezesa Rady Ministrów], bo akurat krótki, treściwy, śmieszno-straszno-realistyczno-nierzeczywisty (sic!) i pasujący do mojej blogowej rubryki "III RP - państwo bezprawników".

   "- Michał, ty jesteś pewny, że z tą mową nienawiści to jest dobry pomysł?

   - Jak to, Donek? Przecież już o tym rozmawialiśmy.

   - No, niby tak… Ale wiesz, wariaci są wszędzie.

   - Dla wariatów mamy psychuszki, spokojna głowa.

   - Nie, nie takich mam na myśli. Co zrobimy, jeśli znajdzie się jakiś wariat prokurator i wariat sędzia, i wsadzą nam Stefana?

   - A, w tym sensie… Romka mamy dogadanego, chętnie podejmie się obrony w takiej sytuacji.

   - Ty mi daj spokój z tym Romkiem. Czy on kiedyś wygrał jakąś sprawę w ogóle? Ja się po prostu zastanawiam, czy nie można by znaleźć jakiegoś innego rozwiązania. Na przykład wstawić do konstytucji czegoś o przewodniej roli partii… Czy ja wiem…

   - Donek, nie chcę być niemiły, ale jakoś ostatnio szukasz dziury w całym. Ja bym się w ogóle nie martwił.

   - Bo?

   - Widziałeś kiedyś niezależnego prokuratora?

   - No… właściwie to nie.

   - A naprawdę niezawisłego sędziego?

   - Właściwie to… faktycznie. Też nie.

   - No. Więc śpij spokojnie. Nalej jeszcze koniaku".

   Niezorientowanym (są tacy szczęśliwcy w narodzie!) objaśniam, że Donek to Tusk (ksywa internetowa: "Pinokio"), Michał to minister administracji i cyfryzacji - Boni (najwyżej dziś usytuowany w rządzie tajny współpracownik PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa), Stefan to poseł Platformy Obywatelskiej - Niesiołowski (wizytówka partyjnej "polityki miłości"), a Romek - to mecenas Giertych (symbol adwokata o naturze kameleona). Natomiast wyimaginowana (?) rozmowa dotyczy pomysłu karania za tzw. mowę nienawiści na forum publicznym.