WOKÓŁ
KIERESA
Jest niemal pewne, że na nowego członka
Trybunału Konstytucyjnego parlamentarna większość wybierze Leona Kieresa.
Mojego starego - jeśli tak się mogę wyrazić z należnym mu szacunkiem -
znajomego (nie mylić z kolegą).
Od zawsze lubiłem tego profesora prawa
prywatnie. Co nie przeszkadzało mi czasem być wobec niego krytycznym służbowo,
w swoich tekstach dziennikarskich.
Kieres to żywy przykład, co w polskiej (i
nie tylko) rzeczywistości z człowieka chcącego mieć opinię uczciwego robi
uprawianie polityki. Dowód, że jednego z drugim raczej nie da się pogodzić.
Jego kandydowanie do TK uznałem za dobrą
okazję do zebrania w tym miejscu do kupy, co o nim pisałem w swoim blogu.
Znalazłem przy pomocy guglarki pięć felietoników (co prawda w trzecim i piątym
nazwisko Kieresa nie występuje, ale wiąże się bezpośrednio z czwartym).
DOBRE
IMIĘ LEONA KIERESA
W
częściowo ostatnio odnowionym składzie 25-osobowej Krajowej Rady Sądownictwa
troje członków jest z Wrocławia. Oprócz lansowanej przeze mnie w niniejszym
blogu prezes Sądu Okręgowego Ewy Barnaszewskiej, w tym najwyższym organie
trzeciej władzy zasiadają też: inny wybraniec samych sędziów, nieznany mi
bliżej prezes Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego Ryszard Pęk oraz znany mi
dobrze, reprezentujący Senat bezpartyjny senator z listy Platformy
Obywatelskiej, profesor prawa Leon Kieres.
Kieres, jeden ze współtwórców reformy
polskiego samorządu terytorialnego, były szef Instytutu Pamięci Narodowej, to -
w mojej ocenie - rozmówca nader sympatyczny, dający się polubić. Typ prymusa
uwrażliwionego na krytykę, przejmujący się nią. W światku dziennikarskim miał
ksywę "Leon zawodowiec" (jak najbardziej pochlebną, choć wziętą
przewrotnie z tytułu kontrowersyjnego filmu o gangsterze, płatnym zabójcy,
zaprzyjaźniającym się z sąsiadką, 12-letnią dziewczynką, której skorumpowani
policjanci zamordowali całą rodzinę).
Kieres miał pewną śmiesznostkę: mówił o
placówkach "imieniem" kogoś, zamiast - "imienia". Brzmiało
w moich uszach niczym "przyszłem, wyszłem, poszłem" wczesnego,
niewykształconego Lecha Wałęsy (wyrażał się on tak dopóty, dopóki ktoś go
wreszcie skutecznie poprawił na "przyszedłem, wyszedłem, poszedłem").
Pamiętam
jak dziś jedną z konferencji prasowych sprzed chyba już kilkunastu lat, na której
naprzeciwko mnie, obok siebie, siedzieli: Kieres i równie lubiany inny profesor
wrocławskiego uniwerku, językoznawca Jan Miodek (gdy on był jeszcze tylko
magistrem, ja byłem jednym z jego studentów na przerwanych po zaliczeniu
semestru studiach polonistycznych). Pierwszemu z nich w pewnym momencie znów
wyrwało się to nieszczęsne "imieniem". Spojrzałem odruchowo na
drugiego. Miodkowi nawet nie drgnęła powieka. Szczyt taktu po prostu.
Ja byłem mniej delikatny i nawet osobista
sympatia do Kieresa nie powstrzymała mnie (pani Barnaszewska i jej podobni
sędziowie, uczcie się obiektywizmu bez względu na układy!) od wytknięcia -
bardziej życzliwie niż złośliwie - tego dość rażącego błędu w swoim gazetowym
felietoniku. Nie było w nim opisu po nazwiskach, ale zawierał on tzw. klucz
ułatwiający rozszyfrowanie bohaterów tekstu przez potrafiących czytać między
wierszami.
Wkrótce potem spotkałem profesora Kieresa na
torze wyścigów konnych na Partynicach. Podszedł do mnie razem ze swoją żoną,
przywitał się serdecznie i… podziękował za słuszny wytyk. Tłumaczył, że nie
jest polonistą, tylko prawnikiem i językowe kiksy mu się zdarzają.
Usprawiedliwiał się tak spontanicznie i bez cienia żalu do mnie, że aż poczułem
się trochę zawstydzony własną pismacką niedyskrecją.
04.2010
PROFESOROWI
KIERESOWI
TEŻ
JUŻ NIE UFAM
Zastanawiałem się, czy bandytyzmem
prawniczym wrocławskich sędziów zainteresować bezpośrednio Leona Kieresa,
znanego mi osobiście z częstych niegdyś kontaktów dziennikarskich. Z tamtych -
przed 2005 - czasów zapamiętałem go jako polityka wyjątkowo uczciwego,
porządnego człowieka po prostu.
Ten profesor prawa, współtwórca reformy
samorządu terytorialnego, obecnie senator Platformy Obywatelskiej, jest także
członkiem 25-osobowej Krajowej Rady Sądownictwa. Zasiadają w niej również Ewa
Barnaszewska i Ryszard Pęk. Całą trójkę łączy ponadto fakt, że są
wrocławianami. Barnaszewska, prezes miejscowego Sądu Okręgowego, przyzwala
nadzorowanym współpracownikom na antykonstytucyjną samowolkę i sama narusza
zasady etyki zawodowej spoufalając się z funkcjonariuszami ZUS-u, natomiast
Pęk, prezes tutejszego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, nie zauważa w
takim postępowaniu swojej koleżanki nic bezprawnego i niemoralnego.
Ze starej sympatii do Kieresa postanowiłem jednak
nie stawiać go teraz w niezręcznej sytuacji. Wystarczy moje rozczarowanie nim,
gdy jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej, mając dostęp do najtajniejszej
dokumentacji, zapewniał publicznie, że Lech Wałęsa nie współpracował z
PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa.
"Dla mnie jest ponad wszelkimi
podejrzeniami" - powiedział o nim w lipcu 2005 na otwarciu wystawy
"Dni Solidarności", i dodał, że "jest to moje przekonanie
graniczące z pewnością". Cztery miesiące później przyznał Wałęsie status
pokrzywdzonego, fatygując się z tą dobrą nowiną specjalnie do jego biura.
To kto był "Bolkiem", agentem o
takim pseudonimie? I co sądzić o słowach samego Wałęsy, gdy przypierany przez
dziennikarzy do muru (przez który ponoć przeskoczył w sierpniu 1980, by zostać przywódcą
strajku w Stoczni Gdańskiej) - mówił, że jednak coś tam esbekom podpisał?
Żeby nie szukać daleko - w lutym 2011 o tzw.
lojalkę zapytała go, w programie "Kropka nad i" w TVN 24, Monika
Olejnik. "Wszyscy podpisywali i ja podpisałem" - usłyszała w
odpowiedzi.
03.2011
PRAWDA
SĄDU
FAŁSZERSTWEM
HISTORII
Wie to każdy jako tako zorientowany w
najnowszej historii Polski: Lech Wałęsa, pierwszy przewodniczący NSZZ
"Solidarność", pierwszy prezydent III RP z woli narodu, pierwszy i
jedyny Polak - laureat Pokojowej Nagrody Nobla, ma w swoim życiorysie także
epizod kolaboracji z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Są, mimo tzw. czyszczenia
esbeckiej teczki L. W. przez niego samego, dokumenty, że był on tajnym
współpracownikiem, ukrytym pod pseudonimem "Bolek".
Nie wiedzą tego sędziowie Sądu Apelacyjnego
w Gdańsku, z Romanem Kowalkowskim na czele. Prawomocnym wyrokiem z 24.03.2011
nakazali oni Krzysztofowi Wyszkowskiemu - dziennikarzowi walczącemu niegdyś z
komunistyczną dyktaturą, strajkującemu w Stoczni Gdańskiej w 1980,
internowanemu w stanie wojennym w Strzebielinku, popierającemu w wolnej Polsce
kandydaturę Wałęsy na prezydenta państwa - opublikowanie w TVP i TVN przeprosin
tegoż Wałęsy za to, że w 2005 powiedział o nim, iż "współpracował ze Służbą
Bezpieczeństwa i brał za to pieniądze". Wykonanie orzeczenia byłoby
równoznaczne z fałszowaniem historii (oznaczałoby stwierdzenie, że powód nie
był "Bolkiem") oraz z ruiną finansową pozwanego (musiałby zapłacić za
ogłoszenia w obu telewizjach kilkaset tysięcy złotych!).
We wcześniejszych procesach w tej sprawie
ferowano wyroki wzajemnie sprzeczne. Wałęsa, choć sam przyznaje publicznie, że
coś tam w kontaktach z SB podpisywał, nazwał mówiącego i piszącego to samo
Wyszkowskiego "wariatem", "małpą z brzytwą" i "chorym
debilem" - za co musiał zapłacić 7,5 tys. zł zadośćuczynienia.
16.05.2011 Wyszkowski upublicznił
oświadczenie, że nie ma zamiaru kłamać i dlatego Wałęsy nie przeprosi.
"Sąd - wykonując prawo - może rozmaite
rzeczy, ale nie może mnie zmusić, czy nakłaniać, do złożenia konkretnie
sformułowanego oświadczenia, jeżeli miałbym głosić nieprawdę, zaświadczać coś,
o czym nie jestem przekonany, albo czego zupełnie nie rozumiem. Sąd zapewne
lepiej ode mnie wie, że takie oświadczenie woli nie ma żadnej mocy prawnej
(jako złożone pod przymusem lub w niewiedzy).
Sądzę,
że postanowienie sądowe co do przeprosin w tej postaci jest niczym więcej, jak
przekroczeniem (obrazą) czy kreowaniem prawa, które urąga wszystkiemu naraz:
prawdzie, zdrowemu rozsądkowi, świadectwu źródeł i faktów, wolności słowa i
przekonań, podmiotowości skazanego. Jeśli sąd drwi z prawa, nie pozostaje nic
innego, jak obywatelski sprzeciw w formie obrony prawa przed sądami i
prawnikami; można rzec - elementarne i niezbywalne nieposłuszeństwo"
(cytat bez zaznaczania skrótów).
Podzielam stanowisko Wyszkowskiego w pełni.
Historyk Piotr Gontarczyk, współautor
wydanej w 2008 książki "SB a Lech Wałęsa", w tekście pt. "Lex
Wałęsa", wydrukowanym w dzienniku Rzeczpospolita z 7.04.2011, komentując
wyrok gdańskiego SA z 24.03.2011, napisał m.in. (cytat skompilowany):
"To zdarzenie niezwykle szkodliwe dla
polskiego życia publicznego i realne zagrożenie dla podstawowych swobód
obywatelskich. Może poprawi samopoczucie byłego prezydenta, choć, niestety,
kosztem autorytetu państwa i powagi wymiaru sprawiedliwości. A jak to z
„Bolkiem” było, to już wszyscy zainteresowani obywatele doskonale wiedzą.
Prawnicze fikcje wytwarzane przez polskie sądy niewiele tu zmienią.
Wyrok wydany w sprawie Wałęsa - Wyszkowski
potwierdza jedną z fundamentalnych zasad funkcjonowania III Rzeczypospolitej:
kiedy obraduje sąd, nikt nie może czuć się bezpieczny. Ślepa Temida zawsze była
niedościgłym ideałem, ale owego przymiotnika nie należy rozumieć aż tak
dosłownie".
Nic dodać…
05.2011
...A
KIERES MILCZY
Skojarzyłem, że Krzysztof Wyszkowski
zarzucił Lechowi Wałęsie kolaborację z esbecją 16.11.2005. Dokładnie tego
samego dnia, w którym ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej Leon Kieres
pofatygował się do gdańskiego biura legendarnego przywódcy
"Solidarności", by uroczyście wręczyć mu zaświadczenie IPN o
przyznaniu statusu osoby pokrzywdzonej (mogą go otrzymać tylko i wyłącznie ci
działacze opozycji antykomunistycznej, wobec których nie ma żadnego śladu
zarejestrowania ich jako tajnych współpracowników PRL-owskich służb
specjalnych).
Rozzuchwalony
Wałęsa zagroził, że od tego momentu pozwie do sądu każdego, kto nadal będzie
twierdzić, iż był agentem SB. Wyszkowski zaryzykował i stąd jego kłopoty.
Wspominałem w tym blogu, jaką sympatią
darzyłem niegdyś profesora Kieresa, znanego mi osobiście z wartej szacunku
działalności publicznej poza IPN-em. Uczciwie jednak dodałem, że straciłem do
niego - jako prawnika i polityka - zaufanie właśnie po próbach oczyszczania "Bolka".
Nie słyszałem, aby w związku z wyrokiem Sądu
Apelacyjnego w Gdańsku z 24.03.2011, nakazującym Wyszkowskiemu odszczekać
powiedzenie prawdy o agenturalnej przeszłości Wałęsy, Kieres, obecnie m.in.
senator Platformy Obywatelskiej i członek Krajowej Rady Sądownictwa, zabrał
głos w mediach i wytłumaczył się z niegdysiejszej manipulacji w celu ukrycia
donosicielskiego epizodu z życiorysu przewodniczącego "S". Uważa, że
sumienie ma czyste i nic w tej sprawie nie musi?
Gdybym był wciąż aktywnym dziennikarzem,
skontaktowałbym się z prof. Kieresem i poprosił o odpowiedź na przynajmniej
parę konkretnych pytań:
1. Czy decydując o przyznaniu Wałęsie
statusu pokrzywdzonego nic nie wiedział o - dostępnych wówczas w archiwach
Instytutu Pamięci Narodowej, którym kierował w latach 2000-2005 - dokumentach
(np. zapisach ewidencyjnych) świadczących o kontaktach tegoż Wałęsy ze Służbą
Bezpieczeństwa w okresie między 29.12.1970 (data formalnej rejestracji przez
gdańską SB tajnego współpracownika o pseudonimie "Bolek") a
19.06.1976 (data wyrejestrowania "Bolka" z powodu "niechęci do
współpracy" z SB)?
2. Co sądzi o fakcie zdekompletowania
(stwierdzono brak 177 kart) przez "nieznanego sprawcę" esbeckiej
teczki Wałęsy, gdy w 1992 i 1993, będąc prezydentem państwa, otrzymywał ją na
własną prośbę do lektury bez świadków w swoim miejscu urzędowania w Belwederze?
Ponieważ jestem już dziennikarskim emerytem
- liczę na wyręczenie mnie przez jakiegoś młodszego, odważnego reportera.
05.2011
JAK
TO Z ESBECKĄ
TECZKĄ
WAŁĘSY BYŁO
Z mojego prywatnego śledztwa,
przeprowadzonego na podstawie tzw. białego wywiadu, wynika, że
najprawdopodobniej to sam Lech Wałęsa, mimo że on temu oczywiście zaprzecza,
wyczyścił w 1992 i 1993 swoją esbecką teczkę ze 177 kart - dokumentów tajnej
współpracy z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Zrobił to zapewne w zaciszu swego
gabinetu w Belwederze (do Pałacu Prezydenckiego przeprowadził się w 1994),
dokąd mu wszystkie kompromitujące go kwity doniesiono z Urzędu Ochrony Państwa
(następcy - od 1990 - SB, poprzednika - do 2002 - Agencji Bezpieczeństwa
Wewnętrznego i Agencji Wywiadu).
Zdumiewa, że Wałęsa dostał do wglądu
oryginalną teczkę esbecką (ściślej: pokaźny karton wypełniony papierami). A
wręcz szokuje, że zanim trafiła ona do najbardziej zainteresowanego jej
zdekompletowaniem - nikt (wedle mojej wiedzy) nie wykonał kopii udostępnionych
mu materiałów! Sporządzono tylko spis zawartości teczki. Stąd wiadomo, co w
niej przed 1992 jeszcze było i czego po 1993 już nie ma.
Rządowym zwierzchnikiem UOP był wtedy
zaufany człowiek Wałęsy - minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski
(prawnik z wykształcenia, rozpoczynał karierę zawodową jako prokurator ).
Totumfacki ówczesnego prezydenta RP dwukrotnie spełniał jego prośby o
"wypożyczenie" teczki "Bolka" z wyrachowania, czy z
głupoty?
W takim państwie prawa my - ja, Pani, Pan,
naród - żyjemy. Czasem aż dziw, że jeszcze Polska nie zginęła…
05.2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz