Łączna liczba wyświetleń

środa, 20 czerwca 2012

Lewe prawo (47)


WOKÓŁ KIERESA

   Jest niemal pewne, że na nowego członka Trybunału Konstytucyjnego parlamentarna większość wybierze Leona Kieresa. Mojego starego - jeśli tak się mogę wyrazić z należnym mu szacunkiem - znajomego (nie mylić z kolegą).

   Od zawsze lubiłem tego profesora prawa prywatnie. Co nie przeszkadzało mi czasem być wobec niego krytycznym służbowo, w swoich tekstach dziennikarskich.

   Kieres to żywy przykład, co w polskiej (i nie tylko) rzeczywistości z człowieka chcącego mieć opinię uczciwego robi uprawianie polityki. Dowód, że jednego z drugim raczej nie da się pogodzić.

   Jego kandydowanie do TK uznałem za dobrą okazję do zebrania w tym miejscu do kupy, co o nim pisałem w swoim blogu. Znalazłem przy pomocy guglarki pięć felietoników (co prawda w trzecim i piątym nazwisko Kieresa nie występuje, ale wiąże się bezpośrednio z czwartym).

DOBRE IMIĘ LEONA KIERESA

   W częściowo ostatnio odnowionym składzie 25-osobowej Krajowej Rady Sądownictwa troje członków jest z Wrocławia. Oprócz lansowanej przeze mnie w niniejszym blogu prezes Sądu Okręgowego Ewy Barnaszewskiej, w tym najwyższym organie trzeciej władzy zasiadają też: inny wybraniec samych sędziów, nieznany mi bliżej prezes Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego Ryszard Pęk oraz znany mi dobrze, reprezentujący Senat bezpartyjny senator z listy Platformy Obywatelskiej, profesor prawa Leon Kieres.

   Kieres, jeden ze współtwórców reformy polskiego samorządu terytorialnego, były szef Instytutu Pamięci Narodowej, to - w mojej ocenie - rozmówca nader sympatyczny, dający się polubić. Typ prymusa uwrażliwionego na krytykę, przejmujący się nią. W światku dziennikarskim miał ksywę "Leon zawodowiec" (jak najbardziej pochlebną, choć wziętą przewrotnie z tytułu kontrowersyjnego filmu o gangsterze, płatnym zabójcy, zaprzyjaźniającym się z sąsiadką, 12-letnią dziewczynką, której skorumpowani policjanci zamordowali całą rodzinę).

   Kieres miał pewną śmiesznostkę: mówił o placówkach "imieniem" kogoś, zamiast - "imienia". Brzmiało w moich uszach niczym "przyszłem, wyszłem, poszłem" wczesnego, niewykształconego Lecha Wałęsy (wyrażał się on tak dopóty, dopóki ktoś go wreszcie skutecznie poprawił na "przyszedłem, wyszedłem, poszedłem").

   Pamiętam jak dziś jedną z konferencji prasowych sprzed chyba już kilkunastu lat, na której naprzeciwko mnie, obok siebie, siedzieli: Kieres i równie lubiany inny profesor wrocławskiego uniwerku, językoznawca Jan Miodek (gdy on był jeszcze tylko magistrem, ja byłem jednym z jego studentów na przerwanych po zaliczeniu semestru studiach polonistycznych). Pierwszemu z nich w pewnym momencie znów wyrwało się to nieszczęsne "imieniem". Spojrzałem odruchowo na drugiego. Miodkowi nawet nie drgnęła powieka. Szczyt taktu po prostu.

   Ja byłem mniej delikatny i nawet osobista sympatia do Kieresa nie powstrzymała mnie (pani Barnaszewska i jej podobni sędziowie, uczcie się obiektywizmu bez względu na układy!) od wytknięcia - bardziej życzliwie niż złośliwie - tego dość rażącego błędu w swoim gazetowym felietoniku. Nie było w nim opisu po nazwiskach, ale zawierał on tzw. klucz ułatwiający rozszyfrowanie bohaterów tekstu przez potrafiących czytać między wierszami.

   Wkrótce potem spotkałem profesora Kieresa na torze wyścigów konnych na Partynicach. Podszedł do mnie razem ze swoją żoną, przywitał się serdecznie i… podziękował za słuszny wytyk. Tłumaczył, że nie jest polonistą, tylko prawnikiem i językowe kiksy mu się zdarzają. Usprawiedliwiał się tak spontanicznie i bez cienia żalu do mnie, że aż poczułem się trochę zawstydzony własną pismacką niedyskrecją.

04.2010

PROFESOROWI KIERESOWI

TEŻ JUŻ NIE UFAM

   Zastanawiałem się, czy bandytyzmem prawniczym wrocławskich sędziów zainteresować bezpośrednio Leona Kieresa, znanego mi osobiście z częstych niegdyś kontaktów dziennikarskich. Z tamtych - przed 2005 - czasów zapamiętałem go jako polityka wyjątkowo uczciwego, porządnego człowieka po prostu.

   Ten profesor prawa, współtwórca reformy samorządu terytorialnego, obecnie senator Platformy Obywatelskiej, jest także członkiem 25-osobowej Krajowej Rady Sądownictwa. Zasiadają w niej również Ewa Barnaszewska i Ryszard Pęk. Całą trójkę łączy ponadto fakt, że są wrocławianami. Barnaszewska, prezes miejscowego Sądu Okręgowego, przyzwala nadzorowanym współpracownikom na antykonstytucyjną samowolkę i sama narusza zasady etyki zawodowej spoufalając się z funkcjonariuszami ZUS-u, natomiast Pęk, prezes tutejszego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, nie zauważa w takim postępowaniu swojej koleżanki nic bezprawnego i niemoralnego.

   Ze starej sympatii do Kieresa postanowiłem jednak nie stawiać go teraz w niezręcznej sytuacji. Wystarczy moje rozczarowanie nim, gdy jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej, mając dostęp do najtajniejszej dokumentacji, zapewniał publicznie, że Lech Wałęsa nie współpracował z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa.

   "Dla mnie jest ponad wszelkimi podejrzeniami" - powiedział o nim w lipcu 2005 na otwarciu wystawy "Dni Solidarności", i dodał, że "jest to moje przekonanie graniczące z pewnością". Cztery miesiące później przyznał Wałęsie status pokrzywdzonego, fatygując się z tą dobrą nowiną specjalnie do jego biura.

   To kto był "Bolkiem", agentem o takim pseudonimie? I co sądzić o słowach samego Wałęsy, gdy przypierany przez dziennikarzy do muru (przez który ponoć przeskoczył w sierpniu 1980, by zostać przywódcą strajku w Stoczni Gdańskiej) - mówił, że jednak coś tam esbekom podpisał?

   Żeby nie szukać daleko - w lutym 2011 o tzw. lojalkę zapytała go, w programie "Kropka nad i" w TVN 24, Monika Olejnik. "Wszyscy podpisywali i ja podpisałem" - usłyszała w odpowiedzi.

03.2011

PRAWDA SĄDU

FAŁSZERSTWEM HISTORII

   Wie to każdy jako tako zorientowany w najnowszej historii Polski: Lech Wałęsa, pierwszy przewodniczący NSZZ "Solidarność", pierwszy prezydent III RP z woli narodu, pierwszy i jedyny Polak - laureat Pokojowej Nagrody Nobla, ma w swoim życiorysie także epizod kolaboracji z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Są, mimo tzw. czyszczenia esbeckiej teczki L. W. przez niego samego, dokumenty, że był on tajnym współpracownikiem, ukrytym pod pseudonimem "Bolek".

   Nie wiedzą tego sędziowie Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, z Romanem Kowalkowskim na czele. Prawomocnym wyrokiem z 24.03.2011 nakazali oni Krzysztofowi Wyszkowskiemu - dziennikarzowi walczącemu niegdyś z komunistyczną dyktaturą, strajkującemu w Stoczni Gdańskiej w 1980, internowanemu w stanie wojennym w Strzebielinku, popierającemu w wolnej Polsce kandydaturę Wałęsy na prezydenta państwa - opublikowanie w TVP i TVN przeprosin tegoż Wałęsy za to, że w 2005 powiedział o nim, iż "współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i brał za to pieniądze". Wykonanie orzeczenia byłoby równoznaczne z fałszowaniem historii (oznaczałoby stwierdzenie, że powód nie był "Bolkiem") oraz z ruiną finansową pozwanego (musiałby zapłacić za ogłoszenia w obu telewizjach kilkaset tysięcy złotych!).

   We wcześniejszych procesach w tej sprawie ferowano wyroki wzajemnie sprzeczne. Wałęsa, choć sam przyznaje publicznie, że coś tam w kontaktach z SB podpisywał, nazwał mówiącego i piszącego to samo Wyszkowskiego "wariatem", "małpą z brzytwą" i "chorym debilem" - za co musiał zapłacić 7,5 tys. zł zadośćuczynienia.

   16.05.2011 Wyszkowski upublicznił oświadczenie, że nie ma zamiaru kłamać i dlatego Wałęsy nie przeprosi.

   "Sąd - wykonując prawo - może rozmaite rzeczy, ale nie może mnie zmusić, czy nakłaniać, do złożenia konkretnie sformułowanego oświadczenia, jeżeli miałbym głosić nieprawdę, zaświadczać coś, o czym nie jestem przekonany, albo czego zupełnie nie rozumiem. Sąd zapewne lepiej ode mnie wie, że takie oświadczenie woli nie ma żadnej mocy prawnej (jako złożone pod przymusem lub w niewiedzy).

   Sądzę, że postanowienie sądowe co do przeprosin w tej postaci jest niczym więcej, jak przekroczeniem (obrazą) czy kreowaniem prawa, które urąga wszystkiemu naraz: prawdzie, zdrowemu rozsądkowi, świadectwu źródeł i faktów, wolności słowa i przekonań, podmiotowości skazanego. Jeśli sąd drwi z prawa, nie pozostaje nic innego, jak obywatelski sprzeciw w formie obrony prawa przed sądami i prawnikami; można rzec - elementarne i niezbywalne nieposłuszeństwo" (cytat bez zaznaczania skrótów).

   Podzielam stanowisko Wyszkowskiego w pełni.

   Historyk Piotr Gontarczyk, współautor wydanej w 2008 książki "SB a Lech Wałęsa", w tekście pt. "Lex Wałęsa", wydrukowanym w dzienniku Rzeczpospolita z 7.04.2011, komentując wyrok gdańskiego SA z 24.03.2011, napisał m.in. (cytat skompilowany):

   "To zdarzenie niezwykle szkodliwe dla polskiego życia publicznego i realne zagrożenie dla podstawowych swobód obywatelskich. Może poprawi samopoczucie byłego prezydenta, choć, niestety, kosztem autorytetu państwa i powagi wymiaru sprawiedliwości. A jak to z „Bolkiem” było, to już wszyscy zainteresowani obywatele doskonale wiedzą. Prawnicze fikcje wytwarzane przez polskie sądy niewiele tu zmienią.

   Wyrok wydany w sprawie Wałęsa - Wyszkowski potwierdza jedną z fundamentalnych zasad funkcjonowania III Rzeczypospolitej: kiedy obraduje sąd, nikt nie może czuć się bezpieczny. Ślepa Temida zawsze była niedościgłym ideałem, ale owego przymiotnika nie należy rozumieć aż tak dosłownie".

   Nic dodać…

05.2011

...A KIERES MILCZY

   Skojarzyłem, że Krzysztof Wyszkowski zarzucił Lechowi Wałęsie kolaborację z esbecją 16.11.2005. Dokładnie tego samego dnia, w którym ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej Leon Kieres pofatygował się do gdańskiego biura legendarnego przywódcy "Solidarności", by uroczyście wręczyć mu zaświadczenie IPN o przyznaniu statusu osoby pokrzywdzonej (mogą go otrzymać tylko i wyłącznie ci działacze opozycji antykomunistycznej, wobec których nie ma żadnego śladu zarejestrowania ich jako tajnych współpracowników PRL-owskich służb specjalnych).

   Rozzuchwalony Wałęsa zagroził, że od tego momentu pozwie do sądu każdego, kto nadal będzie twierdzić, iż był agentem SB. Wyszkowski zaryzykował i stąd jego kłopoty.

   Wspominałem w tym blogu, jaką sympatią darzyłem niegdyś profesora Kieresa, znanego mi osobiście z wartej szacunku działalności publicznej poza IPN-em. Uczciwie jednak dodałem, że straciłem do niego - jako prawnika i polityka - zaufanie właśnie po próbach oczyszczania "Bolka".

   Nie słyszałem, aby w związku z wyrokiem Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z 24.03.2011, nakazującym Wyszkowskiemu odszczekać powiedzenie prawdy o agenturalnej przeszłości Wałęsy, Kieres, obecnie m.in. senator Platformy Obywatelskiej i członek Krajowej Rady Sądownictwa, zabrał głos w mediach i wytłumaczył się z niegdysiejszej manipulacji w celu ukrycia donosicielskiego epizodu z życiorysu przewodniczącego "S". Uważa, że sumienie ma czyste i nic w tej sprawie nie musi?

   Gdybym był wciąż aktywnym dziennikarzem, skontaktowałbym się z prof. Kieresem i poprosił o odpowiedź na przynajmniej parę konkretnych pytań:

   1. Czy decydując o przyznaniu Wałęsie statusu pokrzywdzonego nic nie wiedział o - dostępnych wówczas w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej, którym kierował w latach 2000-2005 - dokumentach (np. zapisach ewidencyjnych) świadczących o kontaktach tegoż Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa w okresie między 29.12.1970 (data formalnej rejestracji przez gdańską SB tajnego współpracownika o pseudonimie "Bolek") a 19.06.1976 (data wyrejestrowania "Bolka" z powodu "niechęci do współpracy" z SB)?

   2. Co sądzi o fakcie zdekompletowania (stwierdzono brak 177 kart) przez "nieznanego sprawcę" esbeckiej teczki Wałęsy, gdy w 1992 i 1993, będąc prezydentem państwa, otrzymywał ją na własną prośbę do lektury bez świadków w swoim miejscu urzędowania w Belwederze?

   Ponieważ jestem już dziennikarskim emerytem - liczę na wyręczenie mnie przez jakiegoś młodszego, odważnego reportera.

05.2011

JAK TO Z ESBECKĄ

TECZKĄ WAŁĘSY BYŁO

   Z mojego prywatnego śledztwa, przeprowadzonego na podstawie tzw. białego wywiadu, wynika, że najprawdopodobniej to sam Lech Wałęsa, mimo że on temu oczywiście zaprzecza, wyczyścił w 1992 i 1993 swoją esbecką teczkę ze 177 kart - dokumentów tajnej współpracy z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Zrobił to zapewne w zaciszu swego gabinetu w Belwederze (do Pałacu Prezydenckiego przeprowadził się w 1994), dokąd mu wszystkie kompromitujące go kwity doniesiono z Urzędu Ochrony Państwa (następcy - od 1990 - SB, poprzednika - do 2002 - Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu).

   Zdumiewa, że Wałęsa dostał do wglądu oryginalną teczkę esbecką (ściślej: pokaźny karton wypełniony papierami). A wręcz szokuje, że zanim trafiła ona do najbardziej zainteresowanego jej zdekompletowaniem - nikt (wedle mojej wiedzy) nie wykonał kopii udostępnionych mu materiałów! Sporządzono tylko spis zawartości teczki. Stąd wiadomo, co w niej przed 1992 jeszcze było i czego po 1993 już nie ma.

   Rządowym zwierzchnikiem UOP był wtedy zaufany człowiek Wałęsy - minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski (prawnik z wykształcenia, rozpoczynał karierę zawodową jako prokurator ). Totumfacki ówczesnego prezydenta RP dwukrotnie spełniał jego prośby o "wypożyczenie" teczki "Bolka" z wyrachowania, czy z głupoty?

   W takim państwie prawa my - ja, Pani, Pan, naród - żyjemy. Czasem aż dziw, że jeszcze Polska nie zginęła…

05.2011


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz