RAZ
NIE DONIÓSŁ
-
ZESRAŁ SIĘ PO DRODZE
Każdy ma prawo do autolustracji. W ramach
działalności edukacyjnej Trybunału Obywatelskiego - ujawniam, jak o to prześwietlenie
poprosiłem w Instytucie Pamięci Narodowej i co z tego wynikło. Ważne dla
zainteresowanych: we wniosku o udostępnienie zawartości swojej esbeckiej teczki
(jeśli takowa w ogóle jest) trzeba sprecyzować daty i miejsca zamieszkania i
pracy. Poniżej: zestawienie trzech tekstów na ten temat, spuentowanych czwartym -
wszystkie z mojego "Bloga pismaka" (www.adam-klykow1.blog.onet.pl).
ZAREJESTROWANY
W IPN
Zainspirował mnie kolega dziennikarz Romek
Skiba. Ostatnio [w roku 2008 - przypisek w 2012] widuję go częściej, gdyż
pracuje w sąsiadującej z moją chałupą redakcji miesięcznika Tenis Gem Set Mecz.
- Masz dużo wolnego czasu - zauważył, gdy
wymienialiśmy się informacjami o prawdziwych lub domniemanych kapusiach,
tajnych agentach Służby Bezpieczeństwa, z naszego środowiska zawodowego. -
Odwiedź Instytut Pamięci Narodowej i zbadaj dokumenty dotyczące wrocławskich
dziennikarzy. Dotychczas nikt tego kompleksowo nie zrobił. Ty mógłbyś.
Przemyślałem sprawę i po monologu z własnym
sumieniem uznałem, że nie powinienem grzebać w esbeckich cudzych gównach.
Głównie dlatego, by niechcąco nie skrzywdzić choćby jednego dziennikarza na
podstawie jakichś fałszywek.
Ale zapoznać się ze swoją teczką, z donosami
i innymi papierami na mój temat - dlaczego nie? Może znalazłbym rozwiązanie
kilku zagadkowych zdarzeń z własnego życia?
Działanie zacząłem od pomylenia wrocławskich
osiedli - Sołtysowic i Stabłowic. W przeddzień długiego majowego weekendu
szukałem siedziby tutejszego IPN na drugim końcu miasta.
Pod właściwy adres - dobrze, że tym razem
nie na Strachowice - trafiłem tuż po świętach [wielkanocnych]. W ponurym, mimo
jasnej elewacji, gmaszysku o zamurowanych w większości oknach, złożyłem wniosek
o udostępnienie materiałów o mnie i dostałem na razie numer rejestracyjny (nie
jako TW, lecz jako siedmiocyfrowy WK - cokolwiek to znaczy).
Teraz mam cierpliwie czekać na list
polecony. Pani rejestratorka uprzedziła, że to może potrwać nawet 2 lata!
Licząc na przyspieszenie procedury,
wspomniałem jej, że znam dyrektora miejscowego oddziału IPN, profesora
Włodzimierza Suleję. Spotykaliśmy się m.in. całkiem prywatnie na turniejach
szachowych, w których grali nasi synowie: jego Jarek i mój Łukasz. Kilkakrotnie
byłem też opiekunem Jarka i innych dzieci podczas sportowych podróży juniorów z
klubu MKS MDK Wrocław Śródmieście po kraju i za granicę.
ŻADNYCH
DONOSÓW
Pierwszy raz odwiedziłem wrocławski oddział
Instytutu Pamięci Narodowej dokładnie 5.05.2008 - ciekaw zawartości mojej
ewentualnej teczki, przechowywanej tam w spadku po Służbie Bezpieczeństwa. Po
załatwieniu wstępnych formalności musiałem uzbroić się w cierpliwość i poczekać
na wyniki poszukiwań, co mogło - jak mnie wtedy uprzedzono - potrwać do 2 lat.
Po 13 miesiącach otrzymałem, datowany
4.06.2009, krótki list od dr. Tomasza Balbusa, naczelnika Oddziałowego Biura
Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN we Wrocławiu. W pierwszym zdaniu
jest informacja, że "kwerenda przeprowadzona w zasobie archiwalnym
Instytutu Pamięci Narodowej wykazała istnienie akt dotyczących Pana
osoby". W drugim i ostatnim - zaproszenie do zapoznania się z ich
zawartością, jeśli jestem tym nadal zainteresowany.
Po telefonicznym uzgodnieniu terminu wizyty
z "referentem sprawy" Dariuszem Misiejukiem, 9.06.2009 odwiedziłem
tutejszy IPN po raz wtóry. Po wylegitymowaniu się i podpisaniu pięciu(!)
różnych dokumentów na portierni oraz w czytelni akt jawnych, dostałem do wglądu
kopię własnego wniosku o paszport, złożonego w Wojewódzkim Urzędzie Spraw
Wewnętrznych w Jeleniej Górze w kwietniu 1987 - i… to już było wszystko. Nie
otrzymałem niczego innego ani spod Karkonoszy, ani z Wrocławia i Bydgoszczy,
gdzie też poszukiwano o mnie czegokolwiek. Żadnej notatki funkcjonariusza SB,
żadnego donosu esbeckiego tajniaka.
Kwestionariusz paszportowy, poza moimi
własnoręcznie wpisanymi danymi o sobie i rodzinie, zawiera też informację, że
wcześniej byłem za granicą w Niemieckiej Republice Demokratycznej,
Czechosłowacji, Związku Radzieckim i na Węgrzech. Dodam, że za Gierka, przed
stanem wojennym, podróżowało się tam na dowód osobisty.
Wniosek był o paszport w "celu
turystycznym" do "ZEPS" (to taki biurokratyczny skrót związku
europejskich państw socjalistycznych). Wyrabiałem go w pośpiechu, by załapać
się do składu delegacji dziennikarzy Gazety Robotniczej na święto
zaprzyjaźnionej redakcji Saechsische Zeitung, z całonocnym balem na wewnętrznym
dziedzińcu Zwingera w Dreźnie.
Kwestionariusz ozdobiono 100-złotowym
znaczkiem opłaty paszportowej, stempelkiem zastępcy dyrektora Wrocławskiego
Wydawnictwa Prasowego Reginy Podrez (potwierdzała moje zatrudnienie w GR) oraz
aż czterema pieczątkami osobowymi urzędników jeleniogórskiego WUSW: młodszego
chorążego Włodzimierza Staty, starszego sierżanta Anny Karwat, sierżanta Heleny
Cieciorko i szeregowej Bogumiły Marczyńskiej (imiona da się rozszyfrować,
natomiast nazwiska są mało czytelne i mogłem niektóre z nich przekręcić).
Wydany dokument upoważniał do wielokrotnych wyjazdów za granicę (jednak nie do
krajów zwanych wówczas kapitalistycznymi) przez 10 lat.
Po lekturze tych kilku zaledwie stron
osobistej esbeckiej teczki, zapytałem referenta Misiejuka, czy to z pewnością
wszystko, co IPN ma na mój temat. Odpowiedział, że nie znaleziono nic innego,
nawet śladu jakiegoś kwitu o zniszczeniu ("wybrakowaniu" - jak się
wyraził) czegokolwiek.
NIEDOWARTOŚCIOWANY
PRZEZ
ESBECJĘ
Może to głupie, ale ja rzeczywiście przez
pewien czas czułem się niedowartościowany, że nigdy nie próbowano mnie werbować
na tajnego współpracownika PRL-owskich służb specjalnych. Ki diabeł? -
zastanawiałem się, usiłując rozwiązać zagadkę tego braku zainteresowania.
Przypuszczam, że esbecy nie mieli po prostu
dogodnej okazji do nawiązania ze mną bezpośredniego kontaktu. Tak się bowiem
złożyło, że ja w tamtym ustroju ani razu nie wyjeżdżałem do tzw. państw
kapitalistycznych, z czym najczęściej wiązały się wymuszone kontakty ze Służbą
Bezpieczeństwa, zazwyczaj konieczne podczas starań o paszport. W kraju
natomiast jako niezmotoryzowany abstynent, nie bijący rodziny i nie tylko jej,
nie mogłem stać się obiektem szantażu, np. po spowodowaniu jakiegoś wypadku
drogowego po pijanemu, czy domowego skandalu na trzeźwo.
MOJA
TECZKA
Pierwsi zwrócili na to uwagę koledzy z
innych redakcji, uczestniczący w konferencji prasowej w biurze Antoniego
Stryjewskiego, wrocławskiego posła na Sejm w latach 2001-2005. Wybrany z listy
Ligi Polskich Rodzin pod przywództwem Romana Giertycha, pod koniec kadencji
reprezentował Ruch Katolicko-Narodowy Antoniego Macierewicza.
Otóż na regałach w swoim biurze poselskim
Stryjewski umieścił w jednym rzędzie teczki z następującymi napisami na
grzbietach: "Sejm", "Senat", "Media" i…
"Adam Kłykow". Zapytany o przyczynę takiego imiennego wyróżnienia -
odpowiedział z uśmiechem, że to ze szczególnej sympatii do mnie. Tu trzeba
wyjaśnić, że poseł Stryjewski występował jako jeden z najczęstszych bohaterów
moich felietoników. Głównie dlatego, że był jednym z rekordzistów w
wypowiedziach z trybuny sejmowej na różne mniej lub bardziej dziwne tematy.
PS. Tytuł tego wpisu to "przebłysk" (tak nazywał swoje aforyzmy) o pewnym donosicielu, autorstwa wrocławskiego
satyryka Henia Jagodzińskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz