Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 21 czerwca 2012

Lewe prawo (48)


RAZ NIE DONIÓSŁ

- ZESRAŁ SIĘ PO DRODZE

   Każdy ma prawo do autolustracji. W ramach działalności edukacyjnej Trybunału Obywatelskiego - ujawniam, jak o to prześwietlenie poprosiłem w Instytucie Pamięci Narodowej i co z tego wynikło. Ważne dla zainteresowanych: we wniosku o udostępnienie zawartości swojej esbeckiej teczki (jeśli takowa w ogóle jest) trzeba sprecyzować daty i miejsca zamieszkania i pracy. Poniżej: zestawienie trzech tekstów na ten temat, spuentowanych czwartym - wszystkie z mojego "Bloga pismaka" (www.adam-klykow1.blog.onet.pl).

ZAREJESTROWANY W IPN

   Zainspirował mnie kolega dziennikarz Romek Skiba. Ostatnio [w roku 2008 - przypisek w 2012] widuję go częściej, gdyż pracuje w sąsiadującej z moją chałupą redakcji miesięcznika Tenis Gem Set Mecz.

   - Masz dużo wolnego czasu - zauważył, gdy wymienialiśmy się informacjami o prawdziwych lub domniemanych kapusiach, tajnych agentach Służby Bezpieczeństwa, z naszego środowiska zawodowego. - Odwiedź Instytut Pamięci Narodowej i zbadaj dokumenty dotyczące wrocławskich dziennikarzy. Dotychczas nikt tego kompleksowo nie zrobił. Ty mógłbyś.

   Przemyślałem sprawę i po monologu z własnym sumieniem uznałem, że nie powinienem grzebać w esbeckich cudzych gównach. Głównie dlatego, by niechcąco nie skrzywdzić choćby jednego dziennikarza na podstawie jakichś fałszywek.

   Ale zapoznać się ze swoją teczką, z donosami i innymi papierami na mój temat - dlaczego nie? Może znalazłbym rozwiązanie kilku zagadkowych zdarzeń z własnego życia?

   Działanie zacząłem od pomylenia wrocławskich osiedli - Sołtysowic i Stabłowic. W przeddzień długiego majowego weekendu szukałem siedziby tutejszego IPN na drugim końcu miasta.

   Pod właściwy adres - dobrze, że tym razem nie na Strachowice - trafiłem tuż po świętach [wielkanocnych]. W ponurym, mimo jasnej elewacji, gmaszysku o zamurowanych w większości oknach, złożyłem wniosek o udostępnienie materiałów o mnie i dostałem na razie numer rejestracyjny (nie jako TW, lecz jako siedmiocyfrowy WK - cokolwiek to znaczy).

   Teraz mam cierpliwie czekać na list polecony. Pani rejestratorka uprzedziła, że to może potrwać nawet 2 lata!

   Licząc na przyspieszenie procedury, wspomniałem jej, że znam dyrektora miejscowego oddziału IPN, profesora Włodzimierza Suleję. Spotykaliśmy się m.in. całkiem prywatnie na turniejach szachowych, w których grali nasi synowie: jego Jarek i mój Łukasz. Kilkakrotnie byłem też opiekunem Jarka i innych dzieci podczas sportowych podróży juniorów z klubu MKS MDK Wrocław Śródmieście po kraju i za granicę.

ŻADNYCH DONOSÓW

   Pierwszy raz odwiedziłem wrocławski oddział Instytutu Pamięci Narodowej dokładnie 5.05.2008 - ciekaw zawartości mojej ewentualnej teczki, przechowywanej tam w spadku po Służbie Bezpieczeństwa. Po załatwieniu wstępnych formalności musiałem uzbroić się w cierpliwość i poczekać na wyniki poszukiwań, co mogło - jak mnie wtedy uprzedzono - potrwać do 2 lat.

   Po 13 miesiącach otrzymałem, datowany 4.06.2009, krótki list od dr. Tomasza Balbusa, naczelnika Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN we Wrocławiu. W pierwszym zdaniu jest informacja, że "kwerenda przeprowadzona w zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej wykazała istnienie akt dotyczących Pana osoby". W drugim i ostatnim - zaproszenie do zapoznania się z ich zawartością, jeśli jestem tym nadal zainteresowany.

   Po telefonicznym uzgodnieniu terminu wizyty z "referentem sprawy" Dariuszem Misiejukiem, 9.06.2009 odwiedziłem tutejszy IPN po raz wtóry. Po wylegitymowaniu się i podpisaniu pięciu(!) różnych dokumentów na portierni oraz w czytelni akt jawnych, dostałem do wglądu kopię własnego wniosku o paszport, złożonego w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Jeleniej Górze w kwietniu 1987 - i… to już było wszystko. Nie otrzymałem niczego innego ani spod Karkonoszy, ani z Wrocławia i Bydgoszczy, gdzie też poszukiwano o mnie czegokolwiek. Żadnej notatki funkcjonariusza SB, żadnego donosu esbeckiego tajniaka.

   Kwestionariusz paszportowy, poza moimi własnoręcznie wpisanymi danymi o sobie i rodzinie, zawiera też informację, że wcześniej byłem za granicą w Niemieckiej Republice Demokratycznej, Czechosłowacji, Związku Radzieckim i na Węgrzech. Dodam, że za Gierka, przed stanem wojennym, podróżowało się tam na dowód osobisty.

   Wniosek był o paszport w "celu turystycznym" do "ZEPS" (to taki biurokratyczny skrót związku europejskich państw socjalistycznych). Wyrabiałem go w pośpiechu, by załapać się do składu delegacji dziennikarzy Gazety Robotniczej na święto zaprzyjaźnionej redakcji Saechsische Zeitung, z całonocnym balem na wewnętrznym dziedzińcu Zwingera w Dreźnie.

   Kwestionariusz ozdobiono 100-złotowym znaczkiem opłaty paszportowej, stempelkiem zastępcy dyrektora Wrocławskiego Wydawnictwa Prasowego Reginy Podrez (potwierdzała moje zatrudnienie w GR) oraz aż czterema pieczątkami osobowymi urzędników jeleniogórskiego WUSW: młodszego chorążego Włodzimierza Staty, starszego sierżanta Anny Karwat, sierżanta Heleny Cieciorko i szeregowej Bogumiły Marczyńskiej (imiona da się rozszyfrować, natomiast nazwiska są mało czytelne i mogłem niektóre z nich przekręcić). Wydany dokument upoważniał do wielokrotnych wyjazdów za granicę (jednak nie do krajów zwanych wówczas kapitalistycznymi) przez 10 lat.

   Po lekturze tych kilku zaledwie stron osobistej esbeckiej teczki, zapytałem referenta Misiejuka, czy to z pewnością wszystko, co IPN ma na mój temat. Odpowiedział, że nie znaleziono nic innego, nawet śladu jakiegoś kwitu o zniszczeniu ("wybrakowaniu" - jak się wyraził) czegokolwiek.

NIEDOWARTOŚCIOWANY

PRZEZ ESBECJĘ

   Może to głupie, ale ja rzeczywiście przez pewien czas czułem się niedowartościowany, że nigdy nie próbowano mnie werbować na tajnego współpracownika PRL-owskich służb specjalnych. Ki diabeł? - zastanawiałem się, usiłując rozwiązać zagadkę tego braku zainteresowania.

   Przypuszczam, że esbecy nie mieli po prostu dogodnej okazji do nawiązania ze mną bezpośredniego kontaktu. Tak się bowiem złożyło, że ja w tamtym ustroju ani razu nie wyjeżdżałem do tzw. państw kapitalistycznych, z czym najczęściej wiązały się wymuszone kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa, zazwyczaj konieczne podczas starań o paszport. W kraju natomiast jako niezmotoryzowany abstynent, nie bijący rodziny i nie tylko jej, nie mogłem stać się obiektem szantażu, np. po spowodowaniu jakiegoś wypadku drogowego po pijanemu, czy domowego skandalu na trzeźwo.

MOJA TECZKA

   Pierwsi zwrócili na to uwagę koledzy z innych redakcji, uczestniczący w konferencji prasowej w biurze Antoniego Stryjewskiego, wrocławskiego posła na Sejm w latach 2001-2005. Wybrany z listy Ligi Polskich Rodzin pod przywództwem Romana Giertycha, pod koniec kadencji reprezentował Ruch Katolicko-Narodowy Antoniego Macierewicza.

   Otóż na regałach w swoim biurze poselskim Stryjewski umieścił w jednym rzędzie teczki z następującymi napisami na grzbietach: "Sejm", "Senat", "Media" i… "Adam Kłykow". Zapytany o przyczynę takiego imiennego wyróżnienia - odpowiedział z uśmiechem, że to ze szczególnej sympatii do mnie. Tu trzeba wyjaśnić, że poseł Stryjewski występował jako jeden z najczęstszych bohaterów moich felietoników. Głównie dlatego, że był jednym z rekordzistów w wypowiedziach z trybuny sejmowej na różne mniej lub bardziej dziwne tematy.

   PS. Tytuł tego wpisu to "przebłysk" (tak nazywał swoje aforyzmy) o pewnym donosicielu, autorstwa wrocławskiego satyryka Henia Jagodzińskiego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz