ZABRAKŁO
ZNAKU ZAPYTANIA
Bodaj żadna inna publikacja w prasie III RP
nie spowodowała takiego wybuchu negatywnych emocji społeczno-politycznych.
Artykuł na pierwszej stronie dziennika "Rzeczpospolita" z 30.10.2012, zatytułowany kategorycznie
"Trotyl na wraku tupolewa", wysadził w powietrze nie tylko samolot pod
Smoleńskiem, lecz również autora tekstu i trzech redaktorów jakoby
odpowiedzialnych za jego wydrukowanie. Jeszcze bardziej podzielił Polaków na
przekonanych o nieszczęśliwym wypadku i na wierzących w zamach. A jednych i drugich
utwierdził w swoich racjach.
Patrzę na ten krajobraz po katastrofie
dziennikarskim chłodnym okiem i widzę, że afery z kontrowersyjną publikacją
mogłoby w ogóle nie być, gdyby nie zabrakło pewnego drobiazgu. Wystarczyło otóż
zatytułować artykuł "Trotyl na wraku tupolewa?".
Sam niejednokrotnie, i jako reporter piszący własne teksty, i jako redaktor kwalifikujący do druku cudze,
podpierałem się znakiem zapytania, gdy miałem świadomość, że autor
zachował należytą staranność przy zbieraniu informacji, ale nie miał twardych
dowodów na bezsporne potwierdzenie jakiejś rewelacji. Wtedy ów znak interpunkcyjny
był wentylem bezpieczeństwa i pozwalał spokojniej kontynuować temat w
obie strony: wycofać się z hipotezy lub uzasadniać jej prawdziwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz