NAPISZ
PAN COŚ…
Zatelefonował do mnie pewien mężczyzna,
nazwijmy go Kowalskim. Na jego prośbę spotkaliśmy się w miejscu wolnym od
podsłuchu.
Kowalski, mieszkaniec miejscowości pod
Wrocławiem, opowiedział mi o swoim sąsiedzie, byłym esbeku, uprzykrzającym mu i
rodzinie życie. Jeśli wierzyć słowom rozmówcy i jego pismom do "wszystkich
świętych", ilustrowanym zdjęciami - istny horror.
- Sprzyja esbekowi - przekonywał Kowalski.
- A czego pan oczekuje ode mnie?
- Żeby pan, dziennikarz, coś o tym napisał w
swoim blogu. Zapłacę…
Wyraziłem współczucie, ale współudziału -
choćby tylko pośredniego - w sąsiedzkim konflikcie odmówiłem.
- Nie jestem adwokatem, pieniędzy za pomaganie
innym ludziom brać nie mogę. Etyki zawodowej staram się przestrzegać i na
emeryturze - tłumaczyłem.
Wyjaśniłem Kowalskiemu, dlaczego nie chcę
się "pchać między wódkę a zakąskę" również w czynie społecznym. Bo wtedy sąsiad
może się mścić na nim jeszcze bardziej, a ja prędzej czy później stałbym się
wrogiem obu stron awantury.
- Moim nie - próbował zapewniać Kowalski.
- Jak znam życie, zmieniłby pan zdanie -
uświadomiłem mu - gdybym napisał, co na ten temat ma do powiedzenia adwersarz. A
to dziennikarski obowiązek…
Podpowiedziałem Kowalskiemu, że jeśli
koniecznie chce swoją sprawę upublicznić, niech się nikim nie wyręcza i założy -
nic prostszego - osobistego bloga. Bo skoro potrafi pisać do policji,
prokuratury i sądu, może to robić także na własnej stronie internetowej, na redagowanie
której miałby monopol i za którą brałby pełną odpowiedzialność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz