Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 18 października 2012

Lewe prawo (204)


JAK KACZKA WYGRAŁA ZE SMOKIEM

(DZIENNIKARZ KONTRA KARATEKA) 

   Superprzebojem kinowym w Polsce w 1982 był, znany już wtedy w świecie od 9 lat, film „Wejście smoka”, z Brucem Lee w roli głównej. Na fali popularności orientalnych sportów walki, poprosiłem o wywiad najlepszego wówczas karatekę jeleniogórskiego, zawodnika i trenera Grzegorza Jóźwiaka. Przy opracowywaniu rozmowy do druku pominąłem dorabianą przez niego ideologię, poprzestając na zacytowaniu ciekawostek i przedstawieniu lokalnych realiów. Tekst, typowe czytadło dla zrelaksowania Kowalskiego, wydrukowany został w „Magazynie Tygodniowym Gazety Robotniczej” z 13.08.1982.

   W wywiadzie pytałem, m.in., czy ognisko specjalistyczne karate kyokushinkai im. Masutatsu Oyamy (patron na zdjęciu obok) przy Zarządzie Wojewódzkim Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej w Jeleniej Górze, reprezentowane przez Jóźwiaka, ma jakiegoś miejscowego konkurenta. Dosłowna odpowiedź brzmiała: „Działa tu prywatna szkoła karate „Free Style”, obliczona głównie na zysk finansowy. Jej właściciel ma co prawda odpowiednie papiery, ale niewielkie przygotowanie fachowe”.

   Po wydrukowaniu wywiadu redakcję „GR”, konkretnie mnie i redaktora naczelnego Zdzisława Balickiego, kilkakrotnie nawiedził Janusz Hauser. Przedstawił się jako dyrektor owej prywatnej szkoły karate i zażądał sprostowania zacytowanej krytycznej opinii. Nie potrafił jednak przekonać, że sporna wypowiedź Jóźwiaka zawiera nieprawdę. Musiałem tłumaczyć się przed swoim szefem, ale sprostowania odmówiłem.

   Postanowiłem natomiast napisać krótką, reporterską informację, zaczynającą się od słów: „W Jeleniej Górze działa, bodaj jedyna w naszym kraju, prywatna szkoła karate „Free Style”. Kieruje nią dyplomowany instruktor tego sportu, oficer rezerwy Wojska Polskiego Janusz Hauser. Ma na to zezwolenie Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki Urzędu Miejskiego, ważne na terenie całego województwa”.

   Hauser nie był zadowolony z takiej notatki, pozbawionej achów i ochów pod jego adresem. Miał mi też za złe, że on mówił o posiadaniu zezwolenia na działalność na terenie całej Polski, a ja ograniczyłem zasięg tylko do województwa jeleniogórskiego. Jak się potem okazało, w rzeczywistości miał zezwolenie tylko na samą Jelenią Górę.

   11.11.1982 Hauser skierował do Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Jeleniej Górze akt oskarżenia przeciwko Jóźwiakowi i mnie. Poczuł się - jak stwierdził - „poniżony” krytyczną opinią, że prowadzi szkołę karate „obliczoną głównie na zysk finansowy” i że ma „niewielkie przygotowanie fachowe”. Wywiad ocenił jako „złośliwy”.

   Z aktu oskarżenia (cytuję bez retuszu, włącznie z błędem ortograficznym): „Proszę, aby ob. Adam Kłykow dokonał sprostowania, podając stan faktyczny. Droga do sławy wymaga wielu lat pracy, nie zdobywa się ją przez dezinformację i pomówienia drugiej osoby. Dla mnie jest to jeszcze o tyle krzywdzące, że jestem inwalidom, że to co robię daje dla mnie dużo zadowolenia, straciłem zdrowie w związku ze służbą wojskową. Jest to niezgodne z normami społecznymi…” i tak dalej, w podobnym stylu.

   Po otrzymaniu aktu oskarżenia, ustosunkowałem się na piśmie do zarzutów Hausera pod moim adresem. Oświadczyłem, że tekst wywiadu Jóźwiak autoryzował w redakcji przy świadku, którym była koleżanka dziennikarka Bożena Bryl (na marginesie: siostra Andrzeja, znanego polskiego mistrza koreańskiej sztuki walki - taekwondo). Po wydrukowaniu rozmowy odpowiadający na moje pytania nie zgłaszał pretensji do treści publikacji. Sam nie miałem żadnego osobistego interesu, by cokolwiek zniekształcać. Obu adwersarzy wcześniej nie znałem, podobnie jak nikogo innego z ich środowiska kyokushinkai.

   Zakończyłem wywód tak: „Moim zdaniem, pisząc o jeleniogórskich karatekach wywiązałem się ze swoich obowiązków dziennikarskich, co najwyżej mogłem być celowo wprowadzony w błąd. Jeśli sąd uzna sporny fragment wywiadu jako pomówienie Janusza Hausera, to autorem sprostowania powinien być Grzegorz Jóźwiak. Z perspektywy czasu sprawą dla mnie oczywistą jest, że w Jeleniej Górze działają dwa zwalczające się ośrodki karate. Gdybym miał świadomość tego przed wydrukowaniem wywiadu, w ogóle bym nie podejmował tematu”.

   Pierwsza rozprawa - przewodniczył jej sędzia Andrzej Linke - odbyła się 16.12.1982. Hauser (urodzony w 1948, porucznik po Wyższej Oficerskiej Szkole Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu, mieszkaniec wsi Krzewie Małe pod Lubaniem) znalazł na Jóźwiaka i na mnie odpowiedni paragraf - artykuł 178 Kodeksu karnego (pomówienie).

   Sędzia zachęcał do ugody. Hauser chciał sprostowania, Jóźwiak i ja byliśmy temu przeciwni.

   Druga rozprawa 21.03.1983 została odroczona z powodu nieobecności Jóźwiaka, który przedłożył zwolnienie lekarskie z tytułu opieki nad dzieckiem. Zaprotestowałem przeciwko powiadomieniu mnie o terminie tego posiedzenia dosłownie w przeddzień, telefonicznie. Odnotowałem, że zmienił się sędzia (tym razem była nim Elżbieta Robak-Bukowska), a Hauser zafundował sobie adwokata Andrzeja Graunitza (występował on w roli pełnomocnika oskarżyciela prywatnego).

   Po długiej przerwie, 16.02.1984 spotkałem się z Hauserem w sądzie po raz trzeci. Przewodniczył rozprawie trzeci z kolei sędzia - Grażyna Preisner-Lech, a ponowna próba doprowadzenia do ugody stron procesu nie dała rezultatu.

   Pełnomocnik Hausera już wówczas odstąpił (pewnie w porozumieniu ze swym klientem) od zarzutu pomówienia o „zysk finansowy”, poprzestając na żądaniu sprostowania opinii o „niewielkim przygotowaniu fachowym”. Oskarżając mnie, powoływał się na ustawę prasową, jeszcze wówczas nie obowiązującą. Nie odróżniał też form dziennikarskich: wywiadu i artykułu, stawiając między nimi znak równości. Na wniosek adwokata proces odroczono, zanim na sali zaczęło się coś dziać.

   W kuluarach Jóźwiak zapytał mnie, czy czytałem publikację Marka Jędrzejewskiego pt. „Przemoc, biznes i karate”, wydrukowaną w tygodniku „Argumenty” z 1.01.1984. Jeśli nie, to zachęca do lektury.

   Głównym negatywnym bohaterem publikacji okazał się właśnie Hauser, wymieniany z nazwiska. Zacytuję fragmenty:


   „Przykładem takiego obrotnego menadżera, który potrafił wykorzystać sprzyjającą koniunkturę na karate, był Janusz Hauser, który w Poznaniu założył prywatną szkołę karate „Free Style” przy Towarzystwie Kulturalnym Młodych „Rataje”.

   Hauser prowadził działalność mimo zakazu Urzędu Wojewódzkiego.

   Nawet stanowisko Polskiego Związku Karate wobec Hausera również było negatywne.

   Przed Hauserem ostrzegał też Urząd Miasta Poznania twierdząc, że „forma kontaktowa”, którą preferował, to zwyczajne zabijactwo i w ogóle jego „dzikie karate” jest nie do przyjęcia.

   Hauser objął zasięgiem swego oddziaływania nawet młodzież z zakładu poprawczego.

   Robert Skworek, instruktor z Poznańskiego Klubu Karate, z nazwiskiem Hausera zetknął się kilka lat temu, kiedy ten był jeszcze prawą ręką Andrzeja Drewniaka, znanego mistrza karate z Krakowa, u którego zajmował się reklamą i zarabianiem pieniędzy z produkcji naszywek i nalepek.

   Kiedyś Skworek usłyszał informację, że jest wspaniały facet prowadzący karate kyokushinkai i ma 3 dan. 3 dan w karate to zupełnie ekstra zjawisko. Innym razem, w Karpaczu, od chłopców ćwiczących karate, dowiedział się, że jest prywatna szkoła karate. Prywatna szkoła karate? Zastanowiło go to. Tak, odpowiedziano mu - i prowadzi ją facet, który ma 5 dan, jest ustosunkowany międzynarodowo i ma własny „Free Style”. Domyślił się, że to Hauser.

   - Chłopcy od niego ćwiczyli z moimi. Zauważyłem, że są to wyjątkowe miernoty, choć nosili zielone i niebieskie pasy, co oznaczało dość wysoki stopień uczniowskiego wtajemniczenia, ale nie mieli pojęcia o podstawowych technikach.

   Po raz pierwszy zobaczył Hausera dwa lata temu.

   - Zaczęliśmy rozmawiać. Ile zarabiasz, to było jego pierwsze pytanie. Daję ci 25 tysięcy miesięcznie i jedynym twoim zmartwieniem będzie trening 40 ludzi. Pieniędzmi nie grzeszę, nie lubię jednak, jak ktoś mnie kupuje. Hauser grał silnego człowieka, któremu Polski Związek Karate może podskoczyć, bo on ma dokumenty stwierdzające własny styl, podpisane przez jakiegoś docenta doktora.

   - Rozpowiadał, że ma już 7 dana. Zapytałem, co znaczą te ciągle rosnące dany. Powiedział mi, że dany ma w d…., a interesuje go wyłącznie forsa, bo za forsę każdy dan można kupić. Zachęcał mnie znowu, abym prowadził u niego sekcję za 35 tysięcy, ale i tym razem nie zgodziłem się.

   - Dochodziły mnie wieści, że na treningach u Hausera instruktorzy biją, kopią. Że kazali trenującym przynieść kije od szczotek, a następnie łamali im je na plecach i brzuchach.

   - Hauser wprowadził u siebie zasady zamordyzmu i kastowości. Po 2 latach treningu chłopcy od Hausera nie umieli nic, ale mieli wygórowane mniemanie o osobie.

   - Miał zawsze dużo pieniędzy, które nigdy nie były przez nikogo kontrolowane”.


   Zacytowałem tylko wyjątki z całokolumnowej publikacji w „Argumentach”. Znalazła się ona w aktach sprawy.

   Z innych dokumentów, przedłożonych w sądzie przez strony, wyczytałem m.in. że Hauser jako dowód swego „przygotowania fachowego” w pierwszej kolejności wymieniał wspomnianą w „Argumentach” legitymację instruktora sportu karate, wydaną 29.11.1977 przez Zarząd Główny Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej w Warszawie. Miał tylko jej duplikat, ponieważ oryginał - jak twierdził - skradł mu własny syn.

   Do akt sprawy dołączony został list żony Hausera - Wiesławy, datowany 13.05.1983. Pisze ona:


   „W trakcie jednej z naszych rozmów mąż mój powiedział: „jak wyjazd do Warszawy będzie udany, to będziemy mieli dużo pieniędzy”. Kupił błam karakułowy, z którym wyjechał do Warszawy. Po powrocie pokazał mi książeczkę instruktora karate, mówiąc, że poniesione koszty zwrócą się nam kilkakrotnie. Z jego relacji wynikało, że książeczkę otrzymał za w/w błam.

   Często dostawał powiadomienia z Krakowa lub Warszawy, które widziałam. Dotyczyły one stawienia się na egzaminy karate. Zakładał sobie gips i jechał na wezwanie, mówiąc, że „nic nie potrafię, a muszę być na egzaminie”. Po powrocie gips zdejmował”.


   W aktach sprawy znalazło się też pismo Polskiego Związku Karate z 8.12.1981. Najistotniejsze fragmenty tego dokumentu:


   „Z ob. Januszem Hauserem nie prowadzona jest żadna współpraca ze strony Związku, na którą w/w tak często powołuje się. Nie do zaakceptowania bowiem jest działalność organizacyjna, jak i szkoleniowa, prowadzona przez ob. Hausera. Działalność ta jest bowiem niezgodna z kierunkiem rozwoju karate, przyjętym przez Związek. Z w/w względów Związek nie udziela i nie będzie udzielał poparcia ob. Hauserowi”.


   Zainteresowałem się teczką osobową Hausera, przechowywaną w Wydziale Kultury Fizycznej i Turystyki w Jeleniej Górze. Oto wypisy z najważniejszych zgromadzonych tam dokumentów:

   WKFiT UM wydał Hauserowi zezwolenie na nauczanie i pokazy karate decyzją z 13.11.1980.Okoliczności pozytywnego załatwienia tej sprawy nie są bliżej znane.

   Decyzją tegoż WKFiT UM z 10.12.1981 Hauserowi poszerzono uprawnienia. Celem prowadzenia działalności w dziedzinie karate, mógł zatrudnić do 13 instruktorów i do 7 osób personelu pomocniczego.

   Hauser sam sobie nadał bardzo wysoki stopień mistrzowski 7 dan.

   Hauser miał zezwolenie na działalność tylko na terenie miasta Jeleniej Góry. Mimo to organizował filie szkoły m.in. w Bolesławcu, Gorzowie, Karpaczu, Miliczu, Nowej Soli, Olszynie, Poznaniu, Świerzawie, Wrocławiu, Zgorzelcu i Złotoryi.

   Hauser bezskutecznie starał się o zezwolenie na rozszerzenie działalności na handlową i wydawniczą oraz o zwolnienie z podatku obrotowego.

   21.02.1983 dyrektor Wydziału Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego w Jeleniej Górze anulował Hauserowi zezwolenie na nauczanie i pokazy karate.

   27.05.1983 nie zezwolił Hauserowi na dalszą działalność także wojewoda jeleniogórski.

   Przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu pismem z 1.07.1983 utrzymał w mocy negatywną dla Hausera decyzję wojewody jeleniogórskiego.

   30.09.1983 decyzją WKFiT UM w Jeleniej Górze - Hauserowi „odmawia się zezwolenia na nauczanie i pokazy karate na terenie Jeleniej Góry”. W uzasadnieniu urzędnik napisał: „Osoba ubiegająca się o przedmiotowe zezwolenie powinna posiadać opinię właściwego polskiego związku sportowego, stwierdzającą kwalifikacje do prowadzenia działalności objętej zezwoleniem. Z pisma Polskiego Związku Karate z 13 czerwca 1983 r. wynika, że w chwili obecnej związek ten nie może oświadczyć się w tej sprawie. Konieczne jest bowiem powołanie specjalnej komisji, która oceniłaby kwalifikacje ob. Hausera. Jednocześnie nadmieniono, że w/w nie zdobył uprawnień instruktorskich w związku i tym samym nie znajduje się w ewidencji instruktorów”.

   Na czwartej rozprawie 22.03.1984 na pytanie pani sędzi: „Czy wywiad był autoryzowany?”, Jóźwiak odpowiedział: „Wywiad z 18.08.1982 autoryzowałem sam osobiście” - i te słowa zostały zapisane w protokole.

   Zapisano w protokole również i taki fakt: „Pełnomocnik [Hausera - przyp. mój] składa do akt pismo Ewarysta Jaskólskiego - program szkolenia karate, w którym zawarta jest wypowiedź dotycząca kwalifikacji Grzegorza Jóźwiaka” (w rzeczywistości chodziło oczywiście o Hausera, protokolantka popełniła pomyłkę – przyp. mój).

   Ręczna adnotacja doc. Ewarysta Jaskólskiego, kierownika zakładu w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, na programie szkolenia karate, ma brzmienie: „Stwierdzam, że kol. Hauser Janusz jest zapoznany z proponowanym przeze mnie programem i jest w stanie go realizować”.

   Po tej rozprawie zatelefonowałem do doc. Jaskólskiego i poprosiłem go o ustosunkowanie się do sprawy. W odpowiedzi otrzymałem od niego list, w którym napisał: „Stwierdzam, że moja adnotacja na programie szkoleniowym, dotycząca Pana Janusza Hausera, nie świadczy o jego kwalifikacjach fachowych (…). Kwalifikacje fachowe można stwierdzić jedynie na podstawie książeczki instruktora lub trenera”.

   Wracając do przebiegu czwartej rozprawy: pani sędzia jakby zapomniała o incydencie z adwokatem Hausera sprzed miesiąca, bo tym razem to ona powołała się na jeszcze wówczas niedziałające nowe prawo prasowe. Wywiązał się między nami następujący dialog:

   - Przepraszam, ale chciałbym zwrócić uwagę wysokiemu sądowi , że ustawa ta będzie obowiązywać od 1 lipca bieżącego roku.

   - Tu na początku (pani sędzina pokazała na trzymany w ręku tekst ustawy) jest data 26.01.1984.

   - To data uchwalenia ustawy przez Sejm.

   - No, tak, ale na podstawie jeszcze nie obowiązującej ustawy też można zawrzeć ugodę.

   - Aby zawrzeć ugodę, nie trzeba ustawy czy innych przepisów prawnych…

   Rozprawę w końcu odroczono na wniosek adwokata, tłumaczącego się przemęczeniem.

   Wcześniej zwrócił on uwagę Jóźwiakowi, by „nie naruszał powagi sądu” niedbałym oparciem się o barierkę. O powadze sądu pouczał ktoś, kto sam spóźnił się na rozprawę przeszło pół godziny, a potem w ciągu następnej pół godziny dwukrotnie opuszczał salę wywoływany przez swoją żonę.

   Piąte posiedzenie, wyznaczone na 9.04.1984, nie odbyło się z powodu choroby pani sędzi. Odwołując je, przewodniczący Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Jeleniej Górze Andrzej Wieja poradził w mojej obecności Hauserowi, by próbował sobie załatwić jeden termin dla dwóch swoich spraw. W jednej występował on jako oskarżyciel (Jóźwiaka i mnie), w drugiej – jako oskarżony (pomówił o coś kobietę). Hauser pracował wówczas w NRD. Tracił dużo czasu na dojazdy na rozprawy.

   Na marginesie: Hauser znany był jako stały klient sądów. M.in. bywał powodem i pozwanym w sprawach rodzinnych…

   W wydaniu „Gazety Robotniczej” z 12-13.05.1984 wydrukowany został mój satyryczny tekst pt. „Drugiej Japonii na imię kyokushinkai”, dotyczący jedenastych mistrzostw Polski w tym stylu karate, zorganizowanych przez Jóźwiaka i innych działaczy z Jeleniej Góry, bez jakiegokolwiek udziału Hausera. Oto fragmenty większej całości:


   „Niechcący odkryłem, że my już mamy „drugą Japonię”. Objawia się to dynamicznym rozwojem różnych stylów karate, a kyokushinkai w szczególności. Tylu uczestników nie było na żadnym z dziesięciu poprzednich mistrzostw kraju w tym sporcie. Za ilością nie nadążała jakość widowiska, ale starzy samurajowie przypominają, że nie od razu Tokio zbudowali i wysoką technikę u siebie osiągnęli. Najpierw było ich dużo, jak mrówek. Dopiero potem wpadli na pomysł pracowania jak mrówki.

   Kryzysowo wyglądały tylko stopy aktorów mistrzostw. Zawodnicy musieli występować na bosaka, jakby nie oglądali „Dziennika telewizyjnego” i nie słyszeli o obniżce cen obuwia. Sędziowie korzystali z przywileju (mają związek zawodowy, albo co?) zakładania skarpetek. Pozostała część obowiązkowych strojów - skromna, ale kosztowna. Zawodnicy w białych kimonach, z pasami w kolorach zależnych od stopnia wtajemniczenia, co świadczy, że w tym sporcie jeszcze jest nierówność, choć pewnie wszyscy mają jednakowe potrzeby. Sędziowie bez wyjątku paradowali w czarnych spodniach i koszulach ozdobionych jasnymi muszkami, co kojarzy się mi na gorąco tylko z egalitaryzmem.

   W tym towarzystwie obowiązuje język japoński. Jak chcesz powiedzieć „dzień dobry” albo „do widzenia”, załatwiasz to okrzykiem „oesh!” (tak się pisze). A „chui” oznacza po naszemu „ostrzeżenie” (słowo daję).

   Chyba tylko przez pomyłkę przed rozpoczęciem walk zawodnicy składają przysięgę w języku polskim. Jest to ośmioro przykazań, samych słusznych. Najłatwiejsze do wdrożenia w naszej rzeczywistości są: „Będziemy z głębokim zapałem starali się kultywować ducha samowyrzeczenia”, „Będziemy przestrzegać zasad grzeczności, poszanowania starszych oraz powstrzymywać się od gwałtowności”, „Będziemy spoglądać w górę ku prawdziwej mądrości i sile, porzucając inne pragnienia”, „Będziemy wierni naszym ideałom i nigdy nie zapomnimy o cnocie pokory”.

   Zawodnicy i sędziowie wyrażają swą gotowość do dzieła ustawieniem rąk, przypominającym chwytanie za kierownicę lub taczki, w każdym razie za ster jakiegoś pojazdu, co może oznaczać (bardzo lubimy symbole) wstęp do postępu.

   Wszystko byłoby pięknie, tylko po co - drodzy karatecy od kyokushinkai - ta bijatyka na parkiecie? Te niby pozorowane i kontrolowane ciosy nogą lub ręką, po których przeciwnik łapie się za nos, wargę lub - z przeproszeniem - za jądra, o ile jest przytomny i wie co robi.

   Nie lepiej porozumieć się, jak Japończyk z Japończykiem? Zamiast robić sobie krzywdę, przystąpić od razu do negocjacji? Znajdowanie wspólnego języka podpatrzymy, jak nas będą częściej wysyłać na delegacje za granicę. W szukaniu kompromisów mamy pod dostatkiem własnych doświadczeń.

   Specjaliści stylu kyokushinkai uznają za swego mistrza prawdziwego pracusia, niejakiego Masutatsu Oyamę. Wita on dzień biegami długodystansowymi, a potem z rozpędu uskutecznia ścinanie gałęzi drzew gołymi rekami i nogami, nie narzekając bezproduktywnie na brak zmechanizowanego sprzętu do roboty. Zabija też byki jednym uderzeniem pięści.

   Nasi karatecy ograniczają się na razie do rozwalania desek i cegieł. Aż dziw, że budowlani nie pokazali dotąd palcem, kto naprawdę jest winien za braki materiałowe i regres w „mieszkaniówce”. Boją się?”.


   Ta dziennikarska „prowokacja” spotkała się u mojego towarzysza z ławy oskarżonych z pewnym niezadowoleniem. Potwierdzenia autoryzacji wywiadu jednak nie odwołał. Natomiast znacznie gwałtowniej zareagował… Zacytuję fragmenty swego kolejnego tekstu, wydrukowanego w „Gazecie Robotniczej” z 2-3.06.1984, zatytułowanego „Umieć czytać między wierszami”:


   „Oesh! Ciężkie jest .życie dziennikarza, który popełnia tzw. felieton aluzyjny. Musi się liczyć także z dosłownym odczytaniem tekstu i krytyką swojej „niekompetencji”.

   Napisałem ostatnio kawałek pt. „Drugiej Japonii na imię kyokushinkai”. Pod pretekstem sprawozdania z mistrzostw Polski w karate, pozwoliłem sobie na docinki między wierszami - na temat pewnych zjawisk z naszego życia społecznego.

   Tymczasem pan Andrzej L. z Legnicy, ćwiczący karate kyokushinkai, przeczytał moją „Drugą Japonię…” z marsową miną i ma mi za złe w liście do redakcji, że piszę o czymś, na czym się nie znam. Następnie przedkłada dowody.

   Napisałem np.: „Zawodnicy muszą występować na bosaka, jakby nie oglądali „Dziennika telewizyjnego” i nie słyszeli o obniżce cen obuwia”. Pan L. na to, dlaczego nie czepiam się dżudoków czy skoczków do wody, też startujących bez butów. Co mam odpowiedzieć? Wyjaśniać, że w tym fragmencie tekstu udawałem głupiego, by dociąć nie karatekom, lecz „Dziennikowi telewizyjnemu”?

   Napisałem: „Zawodnicy (występowali) w białych kimonach, z pasami w kolorach zależnych od stopnia wtajemniczenia, co świadczy, że w tym sporcie jest jeszcze nierówność, choć pewnie wszyscy mają jednakowe potrzeby”. Pan L. domaga się, by pokazać mu taki sport, w którym wszyscy są równi. Co robić? Tłumaczyć, że docinałem nie karatekom, lecz głosicielom idei egalitaryzmu („wszyscy mamy jednakowe żołądki”, co - nawiasem mówiąc - jest nieprawdą, lekarze poświadczą)?

   Długi list do redakcji zawiera więcej przykładów mojej niewiedzy. Z korespondencji wynika, że bez tłumacza chyba się nie dogadamy.

   Swój list Andrzej L. zaczyna mottem: „Wszystko jest trudne, nim stanie się proste. Fuller”. Święte słowa! Oesh!”.


   Między drukiem obu tekstów w „GR”, 28.05.1984 miała się odbyć szósta rozprawa. Nie odbyła się z powodu nieobecności Hausera i jego pełnomocnika. Tego samego dnia Hauser miał w tymże sądzie występować jako oskarżony w sprawie o zniesławienie. Na nią również nie przybył.

   Z mojej dokumentacji wynika, że w następnej kolejności zabrałem się do krytykowania… sądu, zainspirowany zresztą przez tygodnik „Polityka”. Oto treść felietoniku, zamieszczonego w „Gazecie Robotniczej” z 11.06.1984:


   „W jednym z ostatnich numerów „Polityki” wydrukowano list czytelniczki donoszącej, że sąd w Warszawie narusza art. 87 ust. 2 Konstytucji PRL w sprawie tajemnicy korespondencji, przysyłając wezwania na rozprawy rozwodowe na drukach, z których treścią może się zapoznać po drodze od nadawcy do adresata każdy, kto chce. Organ wymiaru sprawiedliwości tłumaczył zainteresowanej tę praktykę - po pierwsze: brakiem kopert, po drugie: przepisami bezpieczeństwa i higieny pracy, zabraniającymi używania zszywek, ponoć kaleczących ręce pocztowców.

   Chcę dodać, że warszawski przypadek nie jest bynajmniej odosobniony. Podobnie postępuje od dłuższego czasu - służę dowodami - Sąd Rejonowy w Jeleniej Górze. Argumenty za przesyłaniem oskarżonym wezwań w postaci listów otwartych, w dosłownym tego pojęcia znaczeniu, są podobne. Wygląda, że „problem kopert” jest nie do rozwiązania, a przepisy bhp stanowią akt prawny ważniejszy od Konstytucji PRL. A może wykorzystać taśmę klejącą? Też brakuje?

   Jeszcze trochę, a dożyjemy czasu, kiedy krawcowe otrzymają przywilej odmawiania używania igieł, bo kłują. To się naprawdę nadaje do „Szpilek” [ukazywał się wówczas tygodnik satyryczny o takim tytule - przyp. mój], a może i do telewizji”.


   Był skutek tego felietoniku: odtąd otrzymywałem wezwania sądowe, dotyczące Hausera, elegancko oklejone taśmą.

   W sierpniu 1984 zatelefonował do mnie do pracy prezes Sądu Rejonowego w Jeleniej Górze Remigiusz Kuźnicki, informując o możliwości objęcia mojej sprawy lipcową amnestią. Sprzeciwiłem się, uznałem bowiem, że skorzystanie z tej propozycji można byłoby odczytać jako - choćby tylko pośrednie - przyznanie się do winy.

   Na siódmą rozprawę, na 11.09.1984, otrzymałem aż dwa wezwania, pod adresy: zamieszkania i pracy. Odnotowałem przejęcie prowadzenia procesu przez czwartego z kolei sędziego, tym razem przez przewodniczącego Wydziału Karnego Sądu Rejonowego Andrzeja Wieję. Niestety, rozprawa znów się nie odbyła. Przyczyna: nieobecność Jóźwiaka, który 12.06.1984 otrzymał paszport na wyjazd czasowy do Holandii i już nie powrócił do Polski (w czasach internetu odnalazłem go w USA, w Chicago).

   Nie odbyła się również ósma rozprawa, zaplanowana na 20.12.1984. Po przeszło 150 minutach czekania na jej rozpoczęcie, sędzia oświadczył, że jest przemęczony dwoma wcześniej prowadzonymi procesami i przy aprobacie pani adwokat (zastępowała swego nieobecnego męża w roli pełnomocnika oskarżyciela prywatnego), mimo protestów Hausera i zwłaszcza moich - wyznaczono nowy termin za 8 dni.

   Zanim jeszcze odroczono rozprawę, zdążyłem zadać pytanie, co ja tu w sądzie robię (zostałem na ławie oskarżonych sam), skoro jako dziennikarz dopełniłem obowiązku autoryzacji wywiadu przez Jóźwiaka, co on potwierdził w oświadczeniu do protokołu. Wówczas odezwała się pani adwokat: „Czy gdybym ja, udzielając panu wywiadu, podała nieprawdziwe informacje, na przykład o pracy sądu, nie miałby pan obowiązku ich sprawdzać przed wydrukowaniem?”. „Jeśli wywiad byłby autoryzowany, to nie” - odpowiedziałem. To jednak najwyraźniej nie przekonało pytającej, próbującej zrobić z siebie osobę nieodpowiedzialną za własne słowa.

   W tymże dniu Hauser dołączył do akt - niczym ostateczny dowód zasadności oskarżenia Jóźwiaka i mnie - wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego, uchylający decyzję o zakazie organizowania i prowadzenia przez niego kursów, pokazów i zawodów karate. Co stwierdziłem nazajutrz, po dokładnym przeczytaniu tego orzeczenia?

   NSA rozpoznał 22.05.1984 sprawę skargi Hausera na decyzję Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu z 1.07.1983 „w przedmiocie odmowy udzielenia zezwolenia na organizowanie i prowadzenie publicznej działalności sportowej w formie kursów, pokazów i zawodów karate”. Najważniejszy punkt wyroku miał brzmienie: „Uchyla się zaskarżoną decyzję wojewody jeleniogórskiego z dnia 23 maja 1983 roku”.

   Aby zrozumieć, w czym rzecz, kilka faktów w ujęciu chronologicznym.

   28.04.1983 Wydział Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego w Jeleniej Górze zwrócił się do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu o zajęcie stanowiska w sprawie Hausera.

   10.05.1983 Urząd Wojewódzki w Jeleniej Górze wystąpił do Polskiego Związku Karate z prośbą o opinię w sprawie Hausera.

   13.05.1983 GKKFiS stwierdził w odpowiedzi na pismo WKFSiT UW, że jest przeciwny działalności szkoły karate jako placówki prywatnej.

   23.05.1983 wojewoda jeleniogórski odmówił Hauserowi wydania zezwolenia na dalszą działalność jego szkoły karate.

   13.06.1983 Polski Związek Karate poinformował UW, że Hauser - cytuję z wyroku NSA - „nie zdobył uprawnień instruktorskich w tym związku i nie figuruje w ewidencji instruktorów. Uprawnienia Hausera nie były również weryfikowane przez ten związek”.

   NSA ocenił pismo GKKFiS z 13.05.1983 jako „poważne naruszenie zasady dwuinstancyjności postępowania administracyjnego”. Zasada ta pozwala stronie na odwoływanie się od decyzji pierwszej instancji.

   W tym konkretnym przypadku I instancją jest Polski Związek Karate, a II instancją - GKKFiT.

   „Wprawdzie - zauważył NSA - wystąpiono do Polskiego Związku Karate o opinię(…), nie czekając jednak na odpowiedź [datowaną 13.06.1983 - przyp. mój] wydano decyzję [datowaną 23.05.1983 - przyp. mój]”.

   Uznając, że decyzje organów administracji państwowej obu instancji zostały wydane bez przeprowadzenia postępowania dowodowego, że są pozbawione przekonującego uzasadnienia (w szczególności prawnego) oraz że są przesądzaniem sprawy opinią II instancji - NSA uchylił zaskarżoną decyzję.

   „Powyższe orzeczenie - można przeczytać w zakończeniu wyroku NSA - stanowi podstawę do ponownego rozpatrzenia wniosku Janusza Hausera [to jest wniosku o zezwolenie na działalność w dziedzinie karate - przyp. mój] przez właściwy organ administracji”.

   Dziewiąta i ostatnia rozprawa przed Sądem Rejonowym w Jeleniej Górze odbyła się 28.12.1984. Rozpoczęła się znów z opóźnieniem, tym razem około 100-minutowym - i trwała prawie 4 godziny, ale wyrok wreszcie zapadł.

   Najpierw jednak sędzia raz jeszcze namawiał strony do zawarcia ugody. Pełnomocnik Hausera oświadczył, że jego klient jest gotów odstąpić od żądania sprostowania, jeśli ja przed sądem przyznam się do popełnienia błędu, polegającego na niesprawdzeniu prawdziwości krytycznej opinii Jóźwiaka. Odpowiedziałem, że do błędu się nie przyznam, ponieważ poszedłem dalej, niż to nawet stanowi prawo prasowe, i autoryzowałem wywiad z rozmówcą nie na jego żądanie, lecz z własnej inicjatywy. Domaganie się cenzurowania tego wywiadu przed jego wydrukowaniem przez Hausera uważam za niedopuszczalne. Nie odmawiam natomiast Hauserowi prawa do sprostowania, ale musi on mi udokumentować swoje wyższe od „niewielkiego” przygotowanie fachowe, choćby tylko okazując aktualne zezwolenie na działalność publiczną w dziedzinie karate.

   Po tym wstępie rozpoczął się długi przewód, w którym obie strony powtarzały kolejny raz swoje racje. Wypunktowałem zwłaszcza znaczenie opinii Polskiego Związku Karate i doc. Ewarysta Jaskólskiego oraz treść wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, korzystnego wprawdzie dla Hausera, ale w żadnym razie nie zaświadczającego o jego kwalifikacjach. Ustosunkowałem się też w punktach do najczęściej wypowiadanych argumentów oskarżyciela przeciwko mnie.

   1. Moje kompetencje do pisania o karate. Potrafię pisać po polsku. Staram się pisać odpowiedzialnie (nie piszę co wiem, lecz wiem co piszę) i lepiej znam się na karate niż adwokat na sprawach dziennikarskich (przykłady jego niewiedzy to mylenie artykułu z wywiadem, powoływanie się na nieobowiązujące wówczas prawo prasowe, domaganie się autoryzacji wywiadu przez osoby trzecie).

   2. Artykuł 178 Kodeksu karnego. Nie można stawiać znaku równości między zniesławieniem a opinią krytyczną. Trzeba najpierw udowodnić, że opinia krytyczna jest zniesławieniem.

   3. Po to jest forma wywiadu, aby niekompetentny w danym temacie dziennikarz (nie musi się on znać na wszystkim) przepytał fachowca i go zacytował.

   4. Nie można powoływać się ustawę prasową, ponieważ prawo nie działa wstecz. Sporny wywiad został wydrukowany 13.08.1982, a ustawa prasowa zaczęła obowiązywać 1.07.1984 (nawiasem, nawet wobec tego aktu prawnego jestem w porządku).

   5. Autoryzacja wywiadu przez osoby, o których się w nim mówi. Tak rozumując, powinienem domagać się od swojej redakcji delegacji służbowej do Japonii, w wywiadzie bowiem poinformowałem bez sprawdzania o wyczynach mieszkającego w tamtym kraju mistrza karate kyokushinkai o nazwisku Oyama. Powinienem też żądać od adwokata Hausera, by przed wygłoszeniem jakiejkolwiek opinii o mnie zechciał ją ze mną skonsultować.

   6. Kto bardziej wiarygodny: Jóźwiak czy Hauser? Moim zdaniem, Jóźwiak miał prawo wyrazić krytyczną opinię o Hauserze choćby dlatego, że w porównywalnym stylu karate kyokushinkai Jóźwiak (stopień mistrzowski 2 dan, pięciokrotny mistrz Polski) znajduje się w hierarchii tego sportu wyżej od Hausera (ma on tylko jakiś bliżej nieustalony stopień uczniowski kyu i nie ma żadnego poważniejszego sukcesu zawodniczego). Dowcip polega na tym, że Hauser uważa, iż nie można go z nikim porównywać, ogłosił się on bowiem twórcą własnego stylu karate, sam sobie nadającym stopnie mistrzowskie. Jest samozwańcem, na dodatek - o ile mi wiadomo - nieprowadzącym bezpośrednio zajęć szkoleniowych (ostatnio wyręczał się instruktorami mianowanymi przez siebie).

   7. „Niewielkie przygotowanie fachowe” Hausera. Ta opinia Jóźwiaka jest - w kontekście zebranych przeze mnie materiałów - bardzo dyplomatyczna, delikatna. Pozwolę sobie przypomnieć, że synonimem słowa „niewielkie” nie jest słowo „żadne”; synonimami słowa „niewielkie” są natomiast słowa „małe”, „nieduże”, „mierne”, „ograniczone”. Z owych wyrazów bliskoznacznych „niewielkie” brzmi stosunkowo najkorzystniej.

   8. Głównym motywem mojego postępowania przez cały czas trwania procesu jest interes społeczny. Hauser natomiast występuje wyłącznie w interesie własnym.

   9. W subiektywnym odczuciu Jóźwiaka, Hauser ma „niewielkie przygotowanie fachowe”. W subiektywnym odczuciu Hausera, opinia Jóźwiaka jest krzywdząca i nieprawdziwa. Sprawą sądu jest orzeczenie obiektywnego wyroku.

   Sąd zwrócił się do mnie, czym mam pytania do oskarżyciela. Miałem.

   - Czy człowiek mający rentę inwalidzką, jak np. Hauser, może prowadzić prywatną szkołę karate?

   Zdaniem Hausera i także sądu - może.

   - Wobec faktu, że zajęcia w prywatnej szkole karate prowadzą instruktorzy mianowani przez samego Hausera: kto sprawdza ich przygotowanie fachowe?

   Z odpowiedzi Hausera wynikało, że kontroluje to Akademia Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Oświadczenie to pozostaje w sprzeczności z opinią doc. Ewarysta Jaskólskiego.

   - Czy Hauser ma ważne zezwolenie na działalność publiczną w dziedzinie karate?

   Nie ma.

   - Dlaczego Hauser nie zareagował na artykuł „Przemoc, biznes i karate” w „Argumentach” z 1.01.1984, nie wnosząc do sądu oskarżenia przeciwko dziennikarzowi - autorowi tej publikacji, znacznie bardziej krytycznej dla Hausera i wymieniającej go po nazwisku?

   Tłumaczenie Hausera, że nie mógł nigdzie zdobyć wspomnianego numeru „Argumentów”, było bardzo nieudolne.

   W czasie rozprawy sędzia zwracał mi kilkakrotnie uwagę na „nie zawsze właściwe zachowanie”. Rzeczywiście: zwracałem się do „wysokiego sądu” per „panie sędzio” (ten brak obycia w stosunkach z Temidą…), prostowałem zniekształcenie mojego nazwiska - zrobiono ze mnie „Kołykowa” - w zapytaniu o karalność do Centralnego Rejestru Skazanych i wyrażałem niezadowolenie z dopisywania w protokole nazwisk ławników nieobecnych na jednej z rozpraw. Adwokatowi wytykałem, przerywając mu może niezbyt uprzejmie, przeinaczanie moich słów, demagogię w argumentacji, nieodróżnianie - zadziwiająco konsekwentnie - wywiadu od artykułu i „Gazety Robotniczej” od „Nowin Jeleniogórskich”. Nietakty te wynikały głównie z mojego temperamentu.

   W ostatnim słowie, wygłoszonym przed sądem, skomentowałem m.in. podstawowy argument pełnomocnika oskarżyciela prywatnego przeciwko mnie, jakoby osoba rozpowszechniająca czyjeś pomówienie ponosiła także odpowiedzialność karną. Oświadczyłem, że wykładnia ta miałaby zastosowanie wówczas, gdyby powstała następująca sytuacja:

   Jóźwiak w rozmowie ze mną w cztery oczy wyraża się źle o Hauserze. Ja to rozgłaszam publicznie. Hauser kieruje sprawę do sądu, oskarżając mnie o pomówienie. Ja bronię się, że powtarzałem tylko słowa Jóźwiaka. On z kolei wypiera się, by kiedykolwiek ze mną rozmawiał o Hauserze. Ja nie mogę, z braku świadków, udowodnić, że Jóźwiak kłamie. Wówczas muszę ponieść odpowiedzialność za pomówienie.

   Wspomniana wykładnia nie może mieć jednak zastosowania w przypadku, gdy krytyczna opinia (zdaniem Hausera - pomówienie) znalazła się w wywiadzie prasowym, autoryzowanym przez Jóźwiaka, co on sam jednoznacznie potwierdził. Krytyczna opinia o Hauserze została więc rozpowszechniona na odpowiedzialność Jóźwiaka.

   Reasumując oświadczyłem, że autorem ewentualnego sprostowania (moim zdaniem - nieuzasadnionego, z braku przekonywających dowodów) powinien być nie dziennikarz, lecz Jóźwiak (nieobecny już w tym czasie w Polsce). Ja w każdym razie - podkreśliłem - nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za skutki zrobienia z Hausera dobrego fachowca od spraw karate, a do takiego stwierdzenia musiałaby przecież sprowadzać się treść sprostowania. Kończąc, poprosiłem sąd o „obiektywne rozstrzygnięcie”.

   Narada sędziego z ławnikami trwała pół godziny. Rozważałem w tym czasie, jaki może być wyrok. Co w przypadku, jeśli nastąpi orzeczenie mojej winy? Zostałbym zobowiązany do wydrukowania sprostowania. No dobrze, ale jednocześnie byłbym objęty amnestią. Logicznie rozumując, w tej sytuacji sprostowania nie miałbym obowiązku drukować.

   W każdym razie niekorzystny wyrok nauczyłby mnie, że skoro ktoś sam siebie uważa za dobrego fachowca, to taki ktoś dobrym fachowcem jest. Praktycznie więc o nikim nie można byłoby napisać krytycznie, bo któż przyzna się po dobroci do swojej niefachowości…

   Jeśli natomiast zostanę uniewinniony, czy zaskarżyć Hausera o odszkodowanie za stracony czas? Nie, szkoda na to czasu, jaki niewątpliwie znów straciłbym na kolejną sprawę w sądzie…

   Wreszcie ogłoszono wyrok. Uniewinniający. Nieprawomocny.

   Jak się potem dowiedziałem od kompetentnej osoby w sądzie, Hauser skorzystał z przysługujących mu uprawnień. Wystąpił najpierw o pisemne uzasadnienie wyroku, a następnie - o jego rewizję.

   W sierpniu 1985, zniecierpliwiony przedłużająca się ciszą w tej sprawie, zatelefonowałem do sądu z pytaniem, co dalej. Dopiero wówczas poinformowano mnie, że oskarżyciel jednak odstąpił od wniesienia rewizji i wyrok uniewinniający nabrał mocy prawnej.

   Tak kaczka (dziennikarska) zwyciężyła smoka (symbolizującego karatekę).
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz