JAK
KACZKA WYGRAŁA ZE SMOKIEM
(DZIENNIKARZ KONTRA KARATEKA)
(DZIENNIKARZ KONTRA KARATEKA)
Superprzebojem kinowym w Polsce w 1982 był,
znany już wtedy w świecie od 9 lat, film „Wejście smoka”, z Brucem Lee w roli
głównej. Na fali popularności orientalnych sportów walki, poprosiłem o wywiad
najlepszego wówczas karatekę jeleniogórskiego, zawodnika i trenera Grzegorza
Jóźwiaka. Przy opracowywaniu rozmowy do druku pominąłem dorabianą przez niego
ideologię, poprzestając na zacytowaniu ciekawostek i przedstawieniu lokalnych
realiów. Tekst, typowe czytadło dla zrelaksowania Kowalskiego, wydrukowany
został w „Magazynie Tygodniowym Gazety Robotniczej” z 13.08.1982.
W wywiadzie pytałem, m.in., czy ognisko
specjalistyczne karate kyokushinkai im. Masutatsu Oyamy (patron na zdjęciu obok) przy Zarządzie
Wojewódzkim Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej w Jeleniej Górze,
reprezentowane przez Jóźwiaka, ma jakiegoś miejscowego konkurenta. Dosłowna
odpowiedź brzmiała: „Działa tu prywatna szkoła karate „Free Style”, obliczona
głównie na zysk finansowy. Jej właściciel ma co prawda odpowiednie papiery, ale
niewielkie przygotowanie fachowe”.
Po wydrukowaniu wywiadu redakcję „GR”,
konkretnie mnie i redaktora naczelnego Zdzisława Balickiego, kilkakrotnie
nawiedził Janusz Hauser. Przedstawił się jako dyrektor owej prywatnej szkoły
karate i zażądał sprostowania zacytowanej krytycznej opinii. Nie potrafił
jednak przekonać, że sporna wypowiedź Jóźwiaka zawiera nieprawdę. Musiałem
tłumaczyć się przed swoim szefem, ale sprostowania odmówiłem.
Postanowiłem natomiast napisać krótką,
reporterską informację, zaczynającą się od słów: „W Jeleniej Górze działa,
bodaj jedyna w naszym kraju, prywatna szkoła karate „Free Style”. Kieruje nią
dyplomowany instruktor tego sportu, oficer rezerwy Wojska Polskiego Janusz
Hauser. Ma na to zezwolenie Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki Urzędu
Miejskiego, ważne na terenie całego województwa”.
Hauser nie był zadowolony z takiej notatki,
pozbawionej achów i ochów pod jego adresem. Miał mi też za złe, że on mówił o
posiadaniu zezwolenia na działalność na terenie całej Polski, a ja ograniczyłem
zasięg tylko do województwa jeleniogórskiego. Jak się potem okazało, w
rzeczywistości miał zezwolenie tylko na samą Jelenią Górę.
11.11.1982 Hauser skierował do Wydziału
Karnego Sądu Rejonowego w Jeleniej Górze akt oskarżenia przeciwko Jóźwiakowi i
mnie. Poczuł się - jak stwierdził - „poniżony” krytyczną opinią, że prowadzi
szkołę karate „obliczoną głównie na zysk finansowy” i że ma „niewielkie
przygotowanie fachowe”. Wywiad ocenił jako „złośliwy”.
Z aktu oskarżenia (cytuję bez retuszu, włącznie
z błędem ortograficznym): „Proszę, aby ob. Adam Kłykow dokonał sprostowania,
podając stan faktyczny. Droga do sławy wymaga wielu lat pracy, nie zdobywa się
ją przez dezinformację i pomówienia drugiej osoby. Dla mnie jest to jeszcze o
tyle krzywdzące, że jestem inwalidom, że to co robię daje dla mnie dużo
zadowolenia, straciłem zdrowie w związku ze służbą wojskową. Jest to niezgodne
z normami społecznymi…” i tak dalej, w podobnym stylu.
Po
otrzymaniu aktu oskarżenia, ustosunkowałem się na piśmie do zarzutów Hausera
pod moim adresem. Oświadczyłem, że tekst wywiadu Jóźwiak autoryzował w redakcji
przy świadku, którym była koleżanka dziennikarka Bożena Bryl (na marginesie:
siostra Andrzeja, znanego polskiego mistrza koreańskiej sztuki walki -
taekwondo). Po wydrukowaniu rozmowy odpowiadający na moje pytania nie zgłaszał
pretensji do treści publikacji. Sam nie miałem żadnego osobistego interesu, by
cokolwiek zniekształcać. Obu adwersarzy wcześniej nie znałem, podobnie jak
nikogo innego z ich środowiska kyokushinkai.
Zakończyłem wywód tak: „Moim zdaniem, pisząc
o jeleniogórskich karatekach wywiązałem się ze swoich obowiązków
dziennikarskich, co najwyżej mogłem być celowo wprowadzony w błąd. Jeśli sąd
uzna sporny fragment wywiadu jako pomówienie Janusza Hausera, to autorem
sprostowania powinien być Grzegorz Jóźwiak. Z perspektywy czasu sprawą dla mnie
oczywistą jest, że w Jeleniej Górze działają dwa zwalczające się ośrodki
karate. Gdybym miał świadomość tego przed wydrukowaniem wywiadu, w ogóle bym
nie podejmował tematu”.
Pierwsza
rozprawa - przewodniczył jej sędzia Andrzej Linke - odbyła się 16.12.1982.
Hauser (urodzony w 1948, porucznik po Wyższej Oficerskiej Szkole Wojsk
Zmechanizowanych we Wrocławiu, mieszkaniec wsi Krzewie Małe pod Lubaniem)
znalazł na Jóźwiaka i na mnie odpowiedni paragraf - artykuł 178 Kodeksu karnego
(pomówienie).
Sędzia zachęcał do ugody. Hauser chciał
sprostowania, Jóźwiak i ja byliśmy temu przeciwni.
Druga rozprawa 21.03.1983 została odroczona
z powodu nieobecności Jóźwiaka, który przedłożył zwolnienie lekarskie z tytułu
opieki nad dzieckiem. Zaprotestowałem przeciwko powiadomieniu mnie o terminie
tego posiedzenia dosłownie w przeddzień, telefonicznie. Odnotowałem, że zmienił
się sędzia (tym razem była nim Elżbieta Robak-Bukowska), a Hauser zafundował
sobie adwokata Andrzeja Graunitza (występował on w roli pełnomocnika
oskarżyciela prywatnego).
Po długiej przerwie, 16.02.1984 spotkałem
się z Hauserem w sądzie po raz trzeci. Przewodniczył rozprawie trzeci z kolei
sędzia - Grażyna Preisner-Lech, a ponowna próba doprowadzenia do ugody stron
procesu nie dała rezultatu.
Pełnomocnik Hausera już wówczas odstąpił
(pewnie w porozumieniu ze swym klientem) od zarzutu pomówienia o „zysk
finansowy”, poprzestając na żądaniu sprostowania opinii o „niewielkim
przygotowaniu fachowym”. Oskarżając mnie, powoływał się na ustawę prasową,
jeszcze wówczas nie obowiązującą. Nie odróżniał też form dziennikarskich:
wywiadu i artykułu, stawiając między nimi znak równości. Na wniosek adwokata
proces odroczono, zanim na sali zaczęło się coś dziać.
W kuluarach Jóźwiak zapytał mnie, czy
czytałem publikację Marka Jędrzejewskiego pt. „Przemoc, biznes i karate”,
wydrukowaną w tygodniku „Argumenty” z 1.01.1984. Jeśli nie, to zachęca do
lektury.
Głównym negatywnym bohaterem publikacji
okazał się właśnie Hauser, wymieniany z nazwiska. Zacytuję fragmenty:
„Przykładem takiego obrotnego menadżera,
który potrafił wykorzystać sprzyjającą koniunkturę na karate, był Janusz
Hauser, który w Poznaniu założył prywatną szkołę karate „Free Style” przy
Towarzystwie Kulturalnym Młodych „Rataje”.
Hauser
prowadził działalność mimo zakazu Urzędu Wojewódzkiego.
Nawet
stanowisko Polskiego Związku Karate wobec Hausera również było negatywne.
Przed Hauserem ostrzegał też Urząd Miasta
Poznania twierdząc, że „forma kontaktowa”, którą preferował, to zwyczajne
zabijactwo i w ogóle jego „dzikie karate” jest nie do przyjęcia.
Hauser objął zasięgiem swego oddziaływania
nawet młodzież z zakładu poprawczego.
Robert Skworek, instruktor z Poznańskiego
Klubu Karate, z nazwiskiem Hausera zetknął się kilka lat temu, kiedy ten był
jeszcze prawą ręką Andrzeja Drewniaka, znanego mistrza karate z Krakowa, u
którego zajmował się reklamą i zarabianiem pieniędzy z produkcji naszywek i nalepek.
Kiedyś Skworek usłyszał informację, że jest
wspaniały facet prowadzący karate kyokushinkai i ma 3 dan. 3 dan w karate to
zupełnie ekstra zjawisko. Innym razem, w Karpaczu, od chłopców ćwiczących
karate, dowiedział się, że jest prywatna szkoła karate. Prywatna szkoła karate?
Zastanowiło go to. Tak, odpowiedziano mu - i prowadzi ją facet, który ma 5 dan,
jest ustosunkowany międzynarodowo i ma własny „Free Style”. Domyślił się, że to
Hauser.
- Chłopcy od niego ćwiczyli z moimi.
Zauważyłem, że są to wyjątkowe miernoty, choć nosili zielone i niebieskie pasy,
co oznaczało dość wysoki stopień uczniowskiego wtajemniczenia, ale nie mieli
pojęcia o podstawowych technikach.
Po raz pierwszy zobaczył Hausera dwa lata
temu.
- Zaczęliśmy rozmawiać. Ile zarabiasz, to
było jego pierwsze pytanie. Daję ci 25 tysięcy miesięcznie i jedynym twoim
zmartwieniem będzie trening 40 ludzi. Pieniędzmi nie grzeszę, nie lubię jednak,
jak ktoś mnie kupuje. Hauser grał silnego człowieka, któremu Polski Związek
Karate może podskoczyć, bo on ma dokumenty stwierdzające własny styl, podpisane
przez jakiegoś docenta doktora.
- Rozpowiadał, że ma już 7 dana. Zapytałem,
co znaczą te ciągle rosnące dany. Powiedział mi, że dany ma w d…., a interesuje
go wyłącznie forsa, bo za forsę każdy dan można kupić. Zachęcał mnie znowu,
abym prowadził u niego sekcję za 35 tysięcy, ale i tym razem nie zgodziłem się.
- Dochodziły mnie wieści, że na treningach u
Hausera instruktorzy biją, kopią. Że kazali trenującym przynieść kije od
szczotek, a następnie łamali im je na plecach i brzuchach.
- Hauser wprowadził u siebie zasady
zamordyzmu i kastowości. Po 2 latach treningu chłopcy od Hausera nie umieli
nic, ale mieli wygórowane mniemanie o osobie.
- Miał zawsze dużo pieniędzy, które nigdy nie
były przez nikogo kontrolowane”.
Zacytowałem tylko wyjątki z całokolumnowej
publikacji w „Argumentach”. Znalazła się ona w aktach sprawy.
Z innych dokumentów, przedłożonych w sądzie
przez strony, wyczytałem m.in. że Hauser jako dowód swego „przygotowania
fachowego” w pierwszej kolejności wymieniał wspomnianą w „Argumentach”
legitymację instruktora sportu karate, wydaną 29.11.1977 przez Zarząd Główny
Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej w Warszawie. Miał tylko jej duplikat,
ponieważ oryginał - jak twierdził - skradł mu własny syn.
Do akt sprawy dołączony został list żony
Hausera - Wiesławy, datowany 13.05.1983. Pisze ona:
„W trakcie jednej z naszych rozmów mąż mój
powiedział: „jak wyjazd do Warszawy będzie udany, to będziemy mieli dużo pieniędzy”.
Kupił błam karakułowy, z którym wyjechał do Warszawy. Po powrocie pokazał mi
książeczkę instruktora karate, mówiąc, że poniesione koszty zwrócą się nam
kilkakrotnie. Z jego relacji wynikało, że książeczkę otrzymał za w/w błam.
Często dostawał powiadomienia z Krakowa lub
Warszawy, które widziałam. Dotyczyły one stawienia się na egzaminy karate.
Zakładał sobie gips i jechał na wezwanie, mówiąc, że „nic nie potrafię, a muszę
być na egzaminie”. Po powrocie gips zdejmował”.
W aktach sprawy znalazło się też pismo
Polskiego Związku Karate z 8.12.1981. Najistotniejsze fragmenty tego dokumentu:
„Z ob. Januszem Hauserem nie prowadzona jest
żadna współpraca ze strony Związku, na którą w/w tak często powołuje się. Nie
do zaakceptowania bowiem jest działalność organizacyjna, jak i szkoleniowa,
prowadzona przez ob. Hausera. Działalność ta jest bowiem niezgodna z kierunkiem
rozwoju karate, przyjętym przez Związek. Z w/w względów Związek nie udziela i
nie będzie udzielał poparcia ob. Hauserowi”.
Zainteresowałem się teczką osobową Hausera,
przechowywaną w Wydziale Kultury Fizycznej i Turystyki w Jeleniej Górze. Oto
wypisy z najważniejszych zgromadzonych tam dokumentów:
WKFiT UM wydał Hauserowi zezwolenie na
nauczanie i pokazy karate decyzją z 13.11.1980.Okoliczności pozytywnego
załatwienia tej sprawy nie są bliżej znane.
Decyzją tegoż WKFiT UM z 10.12.1981
Hauserowi poszerzono uprawnienia. Celem prowadzenia działalności w dziedzinie
karate, mógł zatrudnić do 13 instruktorów i do 7 osób personelu pomocniczego.
Hauser sam sobie nadał bardzo wysoki stopień
mistrzowski 7 dan.
Hauser miał zezwolenie na działalność tylko
na terenie miasta Jeleniej Góry. Mimo to organizował filie szkoły m.in. w
Bolesławcu, Gorzowie, Karpaczu, Miliczu, Nowej Soli, Olszynie, Poznaniu,
Świerzawie, Wrocławiu, Zgorzelcu i Złotoryi.
Hauser bezskutecznie starał się o zezwolenie
na rozszerzenie działalności na handlową i wydawniczą oraz o zwolnienie z
podatku obrotowego.
21.02.1983 dyrektor Wydziału Kultury
Fizycznej, Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego w Jeleniej Górze anulował
Hauserowi zezwolenie na nauczanie i pokazy karate.
27.05.1983 nie zezwolił Hauserowi na dalszą
działalność także wojewoda jeleniogórski.
Przewodniczący Głównego Komitetu Kultury
Fizycznej i Sportu pismem z 1.07.1983 utrzymał w mocy negatywną dla Hausera
decyzję wojewody jeleniogórskiego.
30.09.1983 decyzją WKFiT UM w Jeleniej Górze
- Hauserowi „odmawia się zezwolenia na nauczanie i pokazy karate na terenie
Jeleniej Góry”. W uzasadnieniu urzędnik napisał: „Osoba ubiegająca się o
przedmiotowe zezwolenie powinna posiadać opinię właściwego polskiego związku
sportowego, stwierdzającą kwalifikacje do prowadzenia działalności objętej
zezwoleniem. Z pisma Polskiego Związku Karate z 13 czerwca 1983 r. wynika, że w
chwili obecnej związek ten nie może oświadczyć się w tej sprawie. Konieczne
jest bowiem powołanie specjalnej komisji, która oceniłaby kwalifikacje ob.
Hausera. Jednocześnie nadmieniono, że w/w nie zdobył uprawnień instruktorskich
w związku i tym samym nie znajduje się w ewidencji instruktorów”.
Na czwartej rozprawie 22.03.1984 na pytanie
pani sędzi: „Czy wywiad był autoryzowany?”, Jóźwiak odpowiedział: „Wywiad z
18.08.1982 autoryzowałem sam osobiście” - i te słowa zostały zapisane w protokole.
Zapisano w protokole również i taki fakt:
„Pełnomocnik [Hausera - przyp. mój] składa do akt pismo Ewarysta Jaskólskiego -
program szkolenia karate, w którym zawarta jest wypowiedź dotycząca
kwalifikacji Grzegorza Jóźwiaka” (w rzeczywistości chodziło oczywiście o
Hausera, protokolantka popełniła pomyłkę – przyp. mój).
Ręczna adnotacja doc. Ewarysta Jaskólskiego,
kierownika zakładu w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, na programie
szkolenia karate, ma brzmienie: „Stwierdzam, że kol. Hauser Janusz jest
zapoznany z proponowanym przeze mnie programem i jest w stanie go realizować”.
Po tej rozprawie zatelefonowałem do doc.
Jaskólskiego i poprosiłem go o ustosunkowanie się do sprawy. W odpowiedzi
otrzymałem od niego list, w którym napisał: „Stwierdzam, że moja adnotacja na
programie szkoleniowym, dotycząca Pana Janusza Hausera, nie świadczy o jego
kwalifikacjach fachowych (…). Kwalifikacje fachowe można stwierdzić jedynie na
podstawie książeczki instruktora lub trenera”.
Wracając do przebiegu czwartej rozprawy:
pani sędzia jakby zapomniała o incydencie z adwokatem Hausera sprzed miesiąca,
bo tym razem to ona powołała się na jeszcze wówczas niedziałające nowe prawo
prasowe. Wywiązał się między nami następujący dialog:
- Przepraszam, ale chciałbym zwrócić uwagę
wysokiemu sądowi , że ustawa ta będzie obowiązywać od 1 lipca bieżącego roku.
- Tu na początku (pani sędzina pokazała na
trzymany w ręku tekst ustawy) jest data 26.01.1984.
- To data uchwalenia ustawy przez Sejm.
- No, tak, ale na podstawie jeszcze nie
obowiązującej ustawy też można zawrzeć ugodę.
- Aby zawrzeć ugodę, nie trzeba ustawy czy
innych przepisów prawnych…
Rozprawę w końcu odroczono na wniosek
adwokata, tłumaczącego się przemęczeniem.
Wcześniej zwrócił on uwagę Jóźwiakowi, by
„nie naruszał powagi sądu” niedbałym oparciem się o barierkę. O powadze sądu
pouczał ktoś, kto sam spóźnił się na rozprawę przeszło pół godziny, a potem w
ciągu następnej pół godziny dwukrotnie opuszczał salę wywoływany przez swoją żonę.
Piąte posiedzenie, wyznaczone na 9.04.1984,
nie odbyło się z powodu choroby pani sędzi. Odwołując je, przewodniczący
Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Jeleniej Górze Andrzej Wieja poradził w
mojej obecności Hauserowi, by próbował sobie załatwić jeden termin dla dwóch
swoich spraw. W jednej występował on jako oskarżyciel (Jóźwiaka i mnie), w
drugiej – jako oskarżony (pomówił o coś kobietę). Hauser pracował wówczas w
NRD. Tracił dużo czasu na dojazdy na rozprawy.
Na
marginesie: Hauser znany był jako stały klient sądów. M.in. bywał powodem i
pozwanym w sprawach rodzinnych…
W wydaniu „Gazety Robotniczej” z
12-13.05.1984 wydrukowany został mój satyryczny tekst pt. „Drugiej Japonii na
imię kyokushinkai”, dotyczący jedenastych mistrzostw Polski w tym stylu karate,
zorganizowanych przez Jóźwiaka i innych działaczy z Jeleniej Góry, bez
jakiegokolwiek udziału Hausera. Oto fragmenty większej całości:
„Niechcący odkryłem, że my już mamy „drugą
Japonię”. Objawia się to dynamicznym rozwojem różnych stylów karate, a
kyokushinkai w szczególności. Tylu uczestników nie było na żadnym z dziesięciu
poprzednich mistrzostw kraju w tym sporcie. Za ilością nie nadążała jakość
widowiska, ale starzy samurajowie przypominają, że nie od razu Tokio zbudowali
i wysoką technikę u siebie osiągnęli. Najpierw było ich dużo, jak mrówek.
Dopiero potem wpadli na pomysł pracowania jak mrówki.
Kryzysowo wyglądały tylko stopy aktorów
mistrzostw. Zawodnicy musieli występować na bosaka, jakby nie oglądali
„Dziennika telewizyjnego” i nie słyszeli o obniżce cen obuwia. Sędziowie
korzystali z przywileju (mają związek zawodowy, albo co?) zakładania skarpetek.
Pozostała część obowiązkowych strojów - skromna, ale kosztowna. Zawodnicy w
białych kimonach, z pasami w kolorach zależnych od stopnia wtajemniczenia, co
świadczy, że w tym sporcie jeszcze jest nierówność, choć pewnie wszyscy mają
jednakowe potrzeby. Sędziowie bez wyjątku paradowali w czarnych spodniach i
koszulach ozdobionych jasnymi muszkami, co kojarzy się mi na gorąco tylko z egalitaryzmem.
W tym towarzystwie obowiązuje język
japoński. Jak chcesz powiedzieć „dzień dobry” albo „do widzenia”, załatwiasz to
okrzykiem „oesh!” (tak się pisze). A „chui” oznacza po naszemu „ostrzeżenie”
(słowo daję).
Chyba tylko przez pomyłkę przed rozpoczęciem
walk zawodnicy składają przysięgę w języku polskim. Jest to ośmioro przykazań,
samych słusznych. Najłatwiejsze do wdrożenia w naszej rzeczywistości są:
„Będziemy z głębokim zapałem starali się kultywować ducha samowyrzeczenia”,
„Będziemy przestrzegać zasad grzeczności, poszanowania starszych oraz
powstrzymywać się od gwałtowności”, „Będziemy spoglądać w górę ku prawdziwej
mądrości i sile, porzucając inne pragnienia”, „Będziemy wierni naszym ideałom i
nigdy nie zapomnimy o cnocie pokory”.
Zawodnicy i sędziowie wyrażają swą gotowość
do dzieła ustawieniem rąk, przypominającym chwytanie za kierownicę lub taczki,
w każdym razie za ster jakiegoś pojazdu, co może oznaczać (bardzo lubimy
symbole) wstęp do postępu.
Wszystko
byłoby pięknie, tylko po co - drodzy karatecy od kyokushinkai - ta bijatyka na
parkiecie? Te niby pozorowane i kontrolowane ciosy nogą lub ręką, po których
przeciwnik łapie się za nos, wargę lub - z przeproszeniem - za jądra, o ile
jest przytomny i wie co robi.
Nie lepiej porozumieć się, jak Japończyk z
Japończykiem? Zamiast robić sobie krzywdę, przystąpić od razu do negocjacji?
Znajdowanie wspólnego języka podpatrzymy, jak nas będą częściej wysyłać na
delegacje za granicę. W szukaniu kompromisów mamy pod dostatkiem własnych doświadczeń.
Specjaliści stylu kyokushinkai uznają za
swego mistrza prawdziwego pracusia, niejakiego Masutatsu Oyamę. Wita on dzień
biegami długodystansowymi, a potem z rozpędu uskutecznia ścinanie gałęzi drzew
gołymi rekami i nogami, nie narzekając bezproduktywnie na brak zmechanizowanego
sprzętu do roboty. Zabija też byki jednym uderzeniem pięści.
Nasi karatecy ograniczają się na razie do
rozwalania desek i cegieł. Aż dziw, że budowlani nie pokazali dotąd palcem, kto
naprawdę jest winien za braki materiałowe i regres w „mieszkaniówce”. Boją
się?”.
Ta dziennikarska „prowokacja” spotkała się u
mojego towarzysza z ławy oskarżonych z pewnym niezadowoleniem. Potwierdzenia
autoryzacji wywiadu jednak nie odwołał. Natomiast znacznie gwałtowniej
zareagował… Zacytuję fragmenty swego kolejnego tekstu, wydrukowanego w „Gazecie
Robotniczej” z 2-3.06.1984, zatytułowanego „Umieć czytać między wierszami”:
„Oesh! Ciężkie jest .życie dziennikarza,
który popełnia tzw. felieton aluzyjny. Musi się liczyć także z dosłownym
odczytaniem tekstu i krytyką swojej „niekompetencji”.
Napisałem
ostatnio kawałek pt. „Drugiej Japonii na imię kyokushinkai”. Pod pretekstem
sprawozdania z mistrzostw Polski w karate, pozwoliłem sobie na docinki między
wierszami - na temat pewnych zjawisk z naszego życia społecznego.
Tymczasem
pan Andrzej L. z Legnicy, ćwiczący karate kyokushinkai, przeczytał moją „Drugą
Japonię…” z marsową miną i ma mi za złe w liście do redakcji, że piszę o czymś,
na czym się nie znam. Następnie przedkłada dowody.
Napisałem np.: „Zawodnicy muszą występować
na bosaka, jakby nie oglądali „Dziennika telewizyjnego” i nie słyszeli o
obniżce cen obuwia”. Pan L. na to, dlaczego nie czepiam się dżudoków czy
skoczków do wody, też startujących bez butów. Co mam odpowiedzieć? Wyjaśniać,
że w tym fragmencie tekstu udawałem głupiego, by dociąć nie karatekom, lecz
„Dziennikowi telewizyjnemu”?
Napisałem: „Zawodnicy (występowali) w
białych kimonach, z pasami w kolorach zależnych od stopnia wtajemniczenia, co
świadczy, że w tym sporcie jest jeszcze nierówność, choć pewnie wszyscy mają
jednakowe potrzeby”. Pan L. domaga się, by pokazać mu taki sport, w którym
wszyscy są równi. Co robić? Tłumaczyć, że docinałem nie karatekom, lecz
głosicielom idei egalitaryzmu („wszyscy mamy jednakowe żołądki”, co - nawiasem
mówiąc - jest nieprawdą, lekarze poświadczą)?
Długi list do redakcji zawiera więcej
przykładów mojej niewiedzy. Z korespondencji wynika, że bez tłumacza chyba się
nie dogadamy.
Swój list Andrzej L. zaczyna mottem:
„Wszystko jest trudne, nim stanie się proste. Fuller”. Święte słowa! Oesh!”.
Między drukiem obu tekstów w „GR”,
28.05.1984 miała się odbyć szósta rozprawa. Nie odbyła się z powodu
nieobecności Hausera i jego pełnomocnika. Tego samego dnia Hauser miał w tymże
sądzie występować jako oskarżony w sprawie o zniesławienie. Na nią również nie
przybył.
Z mojej dokumentacji wynika, że w następnej
kolejności zabrałem się do krytykowania… sądu, zainspirowany zresztą przez
tygodnik „Polityka”. Oto treść felietoniku, zamieszczonego w „Gazecie
Robotniczej” z 11.06.1984:
„W jednym z ostatnich numerów „Polityki”
wydrukowano list czytelniczki donoszącej, że sąd w Warszawie narusza art. 87
ust. 2 Konstytucji PRL w sprawie tajemnicy korespondencji, przysyłając wezwania
na rozprawy rozwodowe na drukach, z których treścią może się zapoznać po drodze
od nadawcy do adresata każdy, kto chce. Organ wymiaru sprawiedliwości tłumaczył
zainteresowanej tę praktykę - po pierwsze: brakiem kopert, po drugie:
przepisami bezpieczeństwa i higieny pracy, zabraniającymi używania zszywek,
ponoć kaleczących ręce pocztowców.
Chcę dodać, że warszawski przypadek nie jest
bynajmniej odosobniony. Podobnie postępuje od dłuższego czasu - służę dowodami
- Sąd Rejonowy w Jeleniej Górze. Argumenty za przesyłaniem oskarżonym wezwań w
postaci listów otwartych, w dosłownym tego pojęcia znaczeniu, są podobne.
Wygląda, że „problem kopert” jest nie do rozwiązania, a przepisy bhp stanowią
akt prawny ważniejszy od Konstytucji PRL. A może wykorzystać taśmę klejącą? Też
brakuje?
Jeszcze trochę, a dożyjemy czasu, kiedy
krawcowe otrzymają przywilej odmawiania używania igieł, bo kłują. To się
naprawdę nadaje do „Szpilek” [ukazywał się wówczas tygodnik satyryczny o takim
tytule - przyp. mój], a może i do telewizji”.
Był skutek tego felietoniku: odtąd
otrzymywałem wezwania sądowe, dotyczące Hausera, elegancko oklejone taśmą.
W sierpniu 1984 zatelefonował do mnie do
pracy prezes Sądu Rejonowego w Jeleniej Górze Remigiusz Kuźnicki, informując o
możliwości objęcia mojej sprawy lipcową amnestią. Sprzeciwiłem się, uznałem
bowiem, że skorzystanie z tej propozycji można byłoby odczytać jako - choćby
tylko pośrednie - przyznanie się do winy.
Na siódmą rozprawę, na 11.09.1984,
otrzymałem aż dwa wezwania, pod adresy: zamieszkania i pracy. Odnotowałem
przejęcie prowadzenia procesu przez czwartego z kolei sędziego, tym razem przez
przewodniczącego Wydziału Karnego Sądu Rejonowego Andrzeja Wieję. Niestety,
rozprawa znów się nie odbyła. Przyczyna: nieobecność Jóźwiaka, który 12.06.1984
otrzymał paszport na wyjazd czasowy do Holandii i już nie powrócił do Polski (w
czasach internetu odnalazłem go w USA, w Chicago).
Nie odbyła się również ósma rozprawa,
zaplanowana na 20.12.1984. Po przeszło 150 minutach czekania na jej rozpoczęcie,
sędzia oświadczył, że jest przemęczony dwoma wcześniej prowadzonymi procesami i
przy aprobacie pani adwokat (zastępowała swego nieobecnego męża w roli
pełnomocnika oskarżyciela prywatnego), mimo protestów Hausera i zwłaszcza moich
- wyznaczono nowy termin za 8 dni.
Zanim jeszcze odroczono rozprawę, zdążyłem
zadać pytanie, co ja tu w sądzie robię (zostałem na ławie oskarżonych sam),
skoro jako dziennikarz dopełniłem obowiązku autoryzacji wywiadu przez Jóźwiaka,
co on potwierdził w oświadczeniu do protokołu. Wówczas odezwała się pani
adwokat: „Czy gdybym ja, udzielając panu wywiadu, podała nieprawdziwe
informacje, na przykład o pracy sądu, nie miałby pan obowiązku ich sprawdzać
przed wydrukowaniem?”. „Jeśli wywiad byłby autoryzowany, to nie” - odpowiedziałem.
To jednak najwyraźniej nie przekonało pytającej, próbującej zrobić z siebie
osobę nieodpowiedzialną za własne słowa.
W tymże dniu Hauser dołączył do akt - niczym
ostateczny dowód zasadności oskarżenia Jóźwiaka i mnie - wyrok Naczelnego Sądu
Administracyjnego, uchylający decyzję o zakazie organizowania i prowadzenia
przez niego kursów, pokazów i zawodów karate. Co stwierdziłem nazajutrz, po
dokładnym przeczytaniu tego orzeczenia?
NSA rozpoznał 22.05.1984 sprawę skargi
Hausera na decyzję Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu z 1.07.1983 „w
przedmiocie odmowy udzielenia zezwolenia na organizowanie i prowadzenie
publicznej działalności sportowej w formie kursów, pokazów i zawodów karate”.
Najważniejszy punkt wyroku miał brzmienie: „Uchyla się zaskarżoną decyzję
wojewody jeleniogórskiego z dnia 23 maja 1983 roku”.
Aby zrozumieć, w czym rzecz, kilka faktów w
ujęciu chronologicznym.
28.04.1983
Wydział Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego w Jeleniej
Górze zwrócił się do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu o zajęcie
stanowiska w sprawie Hausera.
10.05.1983 Urząd Wojewódzki w Jeleniej Górze
wystąpił do Polskiego Związku Karate z prośbą o opinię w sprawie Hausera.
13.05.1983 GKKFiS stwierdził w odpowiedzi na
pismo WKFSiT UW, że jest przeciwny działalności szkoły karate jako placówki
prywatnej.
23.05.1983 wojewoda jeleniogórski odmówił
Hauserowi wydania zezwolenia na dalszą działalność jego szkoły karate.
13.06.1983 Polski Związek Karate
poinformował UW, że Hauser - cytuję z wyroku NSA - „nie zdobył uprawnień
instruktorskich w tym związku i nie figuruje w ewidencji instruktorów.
Uprawnienia Hausera nie były również weryfikowane przez ten związek”.
NSA ocenił pismo GKKFiS z 13.05.1983 jako
„poważne naruszenie zasady dwuinstancyjności postępowania administracyjnego”.
Zasada ta pozwala stronie na odwoływanie się od decyzji pierwszej instancji.
W tym konkretnym przypadku I instancją jest
Polski Związek Karate, a II instancją - GKKFiT.
„Wprawdzie - zauważył NSA - wystąpiono do
Polskiego Związku Karate o opinię(…), nie czekając jednak na odpowiedź [datowaną
13.06.1983 - przyp. mój] wydano decyzję [datowaną 23.05.1983 - przyp. mój]”.
Uznając, że decyzje organów administracji
państwowej obu instancji zostały wydane bez przeprowadzenia postępowania
dowodowego, że są pozbawione przekonującego uzasadnienia (w szczególności
prawnego) oraz że są przesądzaniem sprawy opinią II instancji - NSA uchylił
zaskarżoną decyzję.
„Powyższe orzeczenie - można przeczytać w
zakończeniu wyroku NSA - stanowi podstawę do ponownego rozpatrzenia wniosku
Janusza Hausera [to jest wniosku o zezwolenie na działalność w dziedzinie
karate - przyp. mój] przez właściwy organ administracji”.
Dziewiąta i ostatnia rozprawa przed Sądem
Rejonowym w Jeleniej Górze odbyła się 28.12.1984. Rozpoczęła się znów z
opóźnieniem, tym razem około 100-minutowym - i trwała prawie 4 godziny, ale
wyrok wreszcie zapadł.
Najpierw jednak sędzia raz jeszcze namawiał
strony do zawarcia ugody. Pełnomocnik Hausera oświadczył, że jego klient jest
gotów odstąpić od żądania sprostowania, jeśli ja przed sądem przyznam się do
popełnienia błędu, polegającego na niesprawdzeniu prawdziwości krytycznej
opinii Jóźwiaka. Odpowiedziałem, że do błędu się nie przyznam, ponieważ poszedłem
dalej, niż to nawet stanowi prawo prasowe, i autoryzowałem wywiad z rozmówcą
nie na jego żądanie, lecz z własnej inicjatywy. Domaganie się cenzurowania tego
wywiadu przed jego wydrukowaniem przez Hausera uważam za niedopuszczalne. Nie
odmawiam natomiast Hauserowi prawa do sprostowania, ale musi on mi
udokumentować swoje wyższe od „niewielkiego” przygotowanie fachowe, choćby
tylko okazując aktualne zezwolenie na działalność publiczną w dziedzinie
karate.
Po tym wstępie rozpoczął się długi przewód,
w którym obie strony powtarzały kolejny raz swoje racje. Wypunktowałem
zwłaszcza znaczenie opinii Polskiego Związku Karate i doc. Ewarysta
Jaskólskiego oraz treść wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, korzystnego
wprawdzie dla Hausera, ale w żadnym razie nie zaświadczającego o jego
kwalifikacjach. Ustosunkowałem się też w punktach do najczęściej wypowiadanych
argumentów oskarżyciela przeciwko mnie.
1. Moje kompetencje do pisania o karate.
Potrafię pisać po polsku. Staram się pisać odpowiedzialnie (nie piszę co wiem,
lecz wiem co piszę) i lepiej znam się na karate niż adwokat na sprawach
dziennikarskich (przykłady jego niewiedzy to mylenie artykułu z wywiadem,
powoływanie się na nieobowiązujące wówczas prawo prasowe, domaganie się
autoryzacji wywiadu przez osoby trzecie).
2. Artykuł 178 Kodeksu karnego. Nie można
stawiać znaku równości między zniesławieniem a opinią krytyczną. Trzeba
najpierw udowodnić, że opinia krytyczna jest zniesławieniem.
3. Po to jest forma wywiadu, aby
niekompetentny w danym temacie dziennikarz (nie musi się on znać na wszystkim)
przepytał fachowca i go zacytował.
4. Nie można powoływać się ustawę prasową,
ponieważ prawo nie działa wstecz. Sporny wywiad został wydrukowany 13.08.1982,
a ustawa prasowa zaczęła obowiązywać 1.07.1984 (nawiasem, nawet wobec tego aktu
prawnego jestem w porządku).
5. Autoryzacja wywiadu przez osoby, o
których się w nim mówi. Tak rozumując, powinienem domagać się od swojej
redakcji delegacji służbowej do Japonii, w wywiadzie bowiem poinformowałem bez
sprawdzania o wyczynach mieszkającego w tamtym kraju mistrza karate
kyokushinkai o nazwisku Oyama. Powinienem też żądać od adwokata Hausera, by
przed wygłoszeniem jakiejkolwiek opinii o mnie zechciał ją ze mną skonsultować.
6. Kto bardziej wiarygodny: Jóźwiak czy
Hauser? Moim zdaniem, Jóźwiak miał prawo wyrazić krytyczną opinię o Hauserze
choćby dlatego, że w porównywalnym stylu karate kyokushinkai Jóźwiak (stopień
mistrzowski 2 dan, pięciokrotny mistrz Polski) znajduje się w hierarchii tego
sportu wyżej od Hausera (ma on tylko jakiś bliżej nieustalony stopień
uczniowski kyu i nie ma żadnego poważniejszego sukcesu zawodniczego). Dowcip
polega na tym, że Hauser uważa, iż nie można go z nikim porównywać, ogłosił się
on bowiem twórcą własnego stylu karate, sam sobie nadającym stopnie
mistrzowskie. Jest samozwańcem, na dodatek - o ile mi wiadomo - nieprowadzącym
bezpośrednio zajęć szkoleniowych (ostatnio wyręczał się instruktorami
mianowanymi przez siebie).
7. „Niewielkie przygotowanie fachowe”
Hausera. Ta opinia Jóźwiaka jest - w kontekście zebranych przeze mnie
materiałów - bardzo dyplomatyczna, delikatna. Pozwolę sobie przypomnieć, że
synonimem słowa „niewielkie” nie jest słowo „żadne”; synonimami słowa
„niewielkie” są natomiast słowa „małe”, „nieduże”, „mierne”, „ograniczone”. Z
owych wyrazów bliskoznacznych „niewielkie” brzmi stosunkowo najkorzystniej.
8. Głównym motywem mojego postępowania przez
cały czas trwania procesu jest interes społeczny. Hauser natomiast występuje
wyłącznie w interesie własnym.
9. W subiektywnym odczuciu Jóźwiaka, Hauser
ma „niewielkie przygotowanie fachowe”. W subiektywnym odczuciu Hausera, opinia
Jóźwiaka jest krzywdząca i nieprawdziwa. Sprawą sądu jest orzeczenie
obiektywnego wyroku.
Sąd zwrócił się do mnie, czym mam pytania do
oskarżyciela. Miałem.
- Czy człowiek mający rentę inwalidzką, jak
np. Hauser, może prowadzić prywatną szkołę karate?
Zdaniem Hausera i także sądu - może.
- Wobec faktu, że zajęcia w prywatnej szkole
karate prowadzą instruktorzy mianowani przez samego Hausera: kto sprawdza ich
przygotowanie fachowe?
Z odpowiedzi Hausera wynikało, że kontroluje
to Akademia Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Oświadczenie to pozostaje w
sprzeczności z opinią doc. Ewarysta Jaskólskiego.
- Czy Hauser ma ważne zezwolenie na
działalność publiczną w dziedzinie karate?
Nie ma.
- Dlaczego Hauser nie zareagował na artykuł
„Przemoc, biznes i karate” w „Argumentach” z 1.01.1984, nie wnosząc do sądu
oskarżenia przeciwko dziennikarzowi - autorowi tej publikacji, znacznie
bardziej krytycznej dla Hausera i wymieniającej go po nazwisku?
Tłumaczenie Hausera, że nie mógł nigdzie
zdobyć wspomnianego numeru „Argumentów”, było bardzo nieudolne.
W czasie rozprawy sędzia zwracał mi
kilkakrotnie uwagę na „nie zawsze właściwe zachowanie”. Rzeczywiście: zwracałem
się do „wysokiego sądu” per „panie sędzio” (ten brak obycia w stosunkach z
Temidą…), prostowałem zniekształcenie mojego nazwiska - zrobiono ze mnie
„Kołykowa” - w zapytaniu o karalność do Centralnego Rejestru Skazanych i
wyrażałem niezadowolenie z dopisywania w protokole nazwisk ławników nieobecnych
na jednej z rozpraw. Adwokatowi wytykałem, przerywając mu może niezbyt
uprzejmie, przeinaczanie moich słów, demagogię w argumentacji, nieodróżnianie -
zadziwiająco konsekwentnie - wywiadu od artykułu i „Gazety Robotniczej” od „Nowin
Jeleniogórskich”. Nietakty te wynikały głównie z mojego temperamentu.
W ostatnim słowie, wygłoszonym przed sądem,
skomentowałem m.in. podstawowy argument pełnomocnika oskarżyciela prywatnego
przeciwko mnie, jakoby osoba rozpowszechniająca czyjeś pomówienie ponosiła
także odpowiedzialność karną. Oświadczyłem, że wykładnia ta miałaby
zastosowanie wówczas, gdyby powstała następująca sytuacja:
Jóźwiak w rozmowie ze mną w cztery oczy
wyraża się źle o Hauserze. Ja to rozgłaszam publicznie. Hauser kieruje sprawę
do sądu, oskarżając mnie o pomówienie. Ja bronię się, że powtarzałem tylko
słowa Jóźwiaka. On z kolei wypiera się, by kiedykolwiek ze mną rozmawiał o
Hauserze. Ja nie mogę, z braku świadków, udowodnić, że Jóźwiak kłamie. Wówczas
muszę ponieść odpowiedzialność za pomówienie.
Wspomniana wykładnia nie może mieć jednak
zastosowania w przypadku, gdy krytyczna opinia (zdaniem Hausera - pomówienie)
znalazła się w wywiadzie prasowym, autoryzowanym przez Jóźwiaka, co on sam
jednoznacznie potwierdził. Krytyczna opinia o Hauserze została więc
rozpowszechniona na odpowiedzialność Jóźwiaka.
Reasumując oświadczyłem, że autorem
ewentualnego sprostowania (moim zdaniem - nieuzasadnionego, z braku
przekonywających dowodów) powinien być nie dziennikarz, lecz Jóźwiak (nieobecny
już w tym czasie w Polsce). Ja w każdym razie - podkreśliłem - nie chcę brać na
siebie odpowiedzialności za skutki zrobienia z Hausera dobrego fachowca od
spraw karate, a do takiego stwierdzenia musiałaby przecież sprowadzać się treść
sprostowania. Kończąc, poprosiłem sąd o „obiektywne rozstrzygnięcie”.
Narada sędziego z ławnikami trwała pół
godziny. Rozważałem w tym czasie, jaki może być wyrok. Co w przypadku, jeśli
nastąpi orzeczenie mojej winy? Zostałbym zobowiązany do wydrukowania
sprostowania. No dobrze, ale jednocześnie byłbym objęty amnestią. Logicznie
rozumując, w tej sytuacji sprostowania nie miałbym obowiązku drukować.
W każdym razie niekorzystny wyrok nauczyłby
mnie, że skoro ktoś sam siebie uważa za dobrego fachowca, to taki ktoś dobrym
fachowcem jest. Praktycznie więc o nikim nie można byłoby napisać krytycznie,
bo któż przyzna się po dobroci do swojej niefachowości…
Jeśli natomiast zostanę uniewinniony, czy
zaskarżyć Hausera o odszkodowanie za stracony czas? Nie, szkoda na to czasu,
jaki niewątpliwie znów straciłbym na kolejną sprawę w sądzie…
Wreszcie ogłoszono wyrok. Uniewinniający.
Nieprawomocny.
Jak się potem dowiedziałem od kompetentnej
osoby w sądzie, Hauser skorzystał z przysługujących mu uprawnień. Wystąpił
najpierw o pisemne uzasadnienie wyroku, a następnie - o jego rewizję.
W sierpniu 1985, zniecierpliwiony
przedłużająca się ciszą w tej sprawie, zatelefonowałem do sądu z pytaniem, co
dalej. Dopiero wówczas poinformowano mnie, że oskarżyciel jednak odstąpił od
wniesienia rewizji i wyrok uniewinniający nabrał mocy prawnej.
Tak
kaczka (dziennikarska) zwyciężyła smoka (symbolizującego karatekę).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz