ZŁODZIEJSTWO
SĄDOWE
Dziennik Rzeczpospolita z 25.10.2012, tekst
Wojciecha Wybranowskiego pt. „Temida trzyma cudze jak własne” (cytuję obszerne
fragmenty):
"Z sądowego depozytu zniknęły pieniądze
firmy. Mimo wyroku sąd ich nie oddaje. Pieniędzy nie oddamy i co nam zrobicie -
tak można by streścić zachowanie przedstawicieli gdańskiego wymiaru
sprawiedliwości w tej bulwersującej historii. Pracownik ukradł i nie oddał.
- Od zajęcia pieniędzy w mojej firmie minęło
17 lat. Od roku się staram, by sąd zwrócił mi pieniądze, które ukradziono z
sądowego depozytu. Mimo prawomocnego wyroku pieniędzy oddać nie chce - mówi
Piotr Zaleski, były właściciel gdańskich kantorów „Conti”, znany polski
rajdowiec.
Zaleski w 1995 r. został zatrzymany na
polecenie gdańskiego prokuratora Ryszarda Paszkiewicza pod zarzutem prania
brudnych pieniędzy i oszustw podatkowych. Decyzją sądu trafił do aresztu w
Braniewie na 157 dni.
Znalezione w jego kantorach pieniądze -
równowartość blisko 2 mln zł - trafiły do sądowego depozytu. Pozbawiona środków
firma wkrótce upadła.
Proces Zaleskiego zaczął się dopiero 6 lat
później i zakończył uniewinnieniem. Kiedy oczyszczony z zarzutów wystąpił wraz
z likwidatorem swojej firmy do gdańskiego sądu o zwrot depozytu, okazało się,
że spora jego część zaginęła w 2001 r.
- Otrzymaliśmy w ratach 1,2 mln zł.
Pozostałe 800 tys. skradł z depozytu pracownik sądu. Został skazany, ale
pieniędzy nie oddał - mówi Zaleski, który wystąpił o zwrot brakującej kwoty.
Sprawa była oczywista. W lipcu 2011 r. sąd
wydał orzeczenie, w którym nakazał zwrot brakującej części zagrabionego
depozytu. Waluty wycenił po kursach z 1995 r. na ok. 785 tys. zł. Po odwołaniu,
złożonym przez pełnomocnika firmy „Conti”, w sierpniu 2012 r. zapadł kolejny,
już prawomocny wyrok: nakaz zwrotu 838.542,64 zł.
Od tego czasu Zaleski i likwidator jego
firmy kilka razy występowali o oddanie tych pieniędzy. Bezskutecznie.
- Dziwi mnie problem sądu z wykonaniem
własnego orzeczenia - mówi biznesmen. - Przecież odsetki karne zapłaci Skarb
Państwa".
Teraz Super Express z 26.10.2012, felieton
Sławomira Jastrzębowskiego pt. "Hit! Sąd nie chce oddać ukradzionych pieniędzy!"
(też fragmenty):
"Ta historia jest absolutnie hitowa. Po
pierwsze pokazuje, jak w Polsce można starać się zniszczyć przedsiębiorcę, a po
drugie, jak działają polskie sądy, czyli polskie prawo (w tym przypadku -
haniebnie, niestety).
Sprawę opisała wczoraj Rzeczpospolita.
Prokurator z Gdańska Ryszard Paszkiewicz kazał zatrzymać przedsiębiorcę pod
zarzutem prania brudnych pieniędzy. Przedsiębiorcy sąd zabrał wtedy pieniądze z
firmy (około 2 mln zł) do depozytu. Biznesmen siedział pół roku w areszcie, no
i firma padła.
Po wielu latach uniewinniono go. Ale do tej pory nie oddano mu 800 tys. zł, bo sąd twierdzi, że ukradł je pracownik sądu! I tyle. Niby przedsiębiorca ma wyrok, że sąd musi mu oddać pieniądze, ale sąd mu nie oddaje. Dlaczego? Bo mówi taki sąd, że nie ma.
Po wielu latach uniewinniono go. Ale do tej pory nie oddano mu 800 tys. zł, bo sąd twierdzi, że ukradł je pracownik sądu! I tyle. Niby przedsiębiorca ma wyrok, że sąd musi mu oddać pieniądze, ale sąd mu nie oddaje. Dlaczego? Bo mówi taki sąd, że nie ma.
Po przeczytaniu tej niezabawnej powiastki
każdy zwykły obywatel zada sobie pytanie: to jak ja mam wierzyć sądom? Przecież
tam kradną i nie oddają!”"
A teraz ja, po lekturze obu publikacji.
Co prawda z pieniędzy znacznie mniejszych,
ale mnie też okradziono w sądzie - przy czym nie zrobił tego jakiś szeregowy
pracownik z dostępem do kasy, lecz sami sędziowie. W majestacie prawa, w
imieniu RP, wrocławscy funkcjonariusze tzw. wymiaru sprawiedliwości wespół w
zespół orzekli, że odszkodowanie za wyliczalne co do grosza straty finansowe,
poniesione w wyniku bezprawnych decyzji urzędników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych,
mi się nie należy, bo nie udowodniłem, że próbowałem podjąć pracę w czasie, w
którym na legalne zarobienie choćby złotówki nie pozwalały obowiązujące
przepisy ustawowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz