Łączna liczba wyświetleń

piątek, 21 grudnia 2012

Lewe prawo (273)

 
SĘDZIOWIE
 
MIĘDZY LITERĄ A DUCHEM PRAWA
 
   W przypadku moich roszczeń finansowych wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych najbardziej zdumiewa fakt orzekania przez wrocławskich sędziów niezawiśle od ustaw dotyczących meritum sprawy. A więc na odwrót niż oni to robią zazwyczaj, przedkładając literę przepisów (nawet absurdalnych) nad ich ducha (nadającego im sens).

   Pisze o tym m.in. profesor prawa z Uniwersytetu Gdańskiego - Tomasz Tadeusz Koncewicz w tygodniku "Polityka" z 12-18.12.2012, w artykule pt. "Sądzie, sądź". Cytuję obszerne fragmenty publikacji, bez zaznaczania skrótów i bez (choć ręka mnie świerzbi) adiustacji:

   "Bolesne rozczarowania polskimi sądami są powszechnym doświadczeniem. Nasze sądy krytykuje nawet podręcznik dla gimnazjalistów.

   Coraz wyraźniej pojawia się dylemat, czy sędziowie są tylko bezrefleksyjnymi wykonawcami sztywnej litery prawa, czy prawdziwymi szafarzami sprawiedliwości? Czy nie za gorliwie dbają tylko o to, aby nigdy nie można im było nic formalnie zarzucić, zamiast brać na siebie trud konfrontowania kodeksów z codziennym życiem ludzi, którzy dostają się w tryby prawnej machiny?

   Kilka przykładów. Czy córki prześladowanego bezwzględnie przez reżim komunistyczny poety mogą domagać się od państwa zwrotu bezprawnie zatrzymanej przez PRL jego spuścizny literackiej? Czy schorowana emerytka z emeryturą 1200 zł ma prawo do świadczeń alimentacyjnych (w wysokości po 50 zł!) od swoich pełnoletnich i dobrze sytuowanych dzieci? Czy sąd musi dochodzić egzekucji nieuiszczonej raty grzywny w wysokości 100 zł?

   W pierwszym przypadku dopiero po dwóch latach bezmyślnego odsyłania córek poety wszędzie, byle dalej od siebie, sąd w końcu uznał roszczenie. W drugim autorytatywnie stwierdził, że 1200 zł na życie wystarcza i tyle. W trzecim moment refleksji przyszedł, niestety, za późno i doszło do tragedii: roztrzęsiony mężczyzna, przekonany o wyrządzanej mu niesprawiedliwości, wiesza się w areszcie, twierdząc do końca, że cała sytuacja jest pomyłką, a grzywna została przez niego w całości uiszczona (dowód, że tak było, zostaje potem odnaleziony w dokumentach sądowych!).

   Te trzy rzeczywiste sprawy - różnej wagi i o różnym charakterze - łączy niebezpieczna „błędologia”, która przenika rozumowanie polskiego sądu, ukazuje ubóstwo warsztatowe i przywiązanie do przepisu graniczące z bezdusznością. Czy te przykłady są tylko wypadkiem przy pracy? Absolutnie nie. Wynikają z mocno utrwalonych przyzwyczajeń i nawyków metodologicznych, hermetyczności i podejrzliwości polskiego sądu wobec każdej próby wyjścia poza przepis prawa. Na dziesięciu sędziów dziewięciu przyjęłoby identyczny sposób procedowania.

   Co zrobić, by sędziowie przestali być automatami zaprogramowanymi na rozstrzyganie spraw według jednego standardu? By byli gotowi do spojrzenia na sprawę nie tylko z „perspektywy na nie” (jak zwrócić, odrzucić pozew etc.), ale także do zaproponowania konstruktywnego rozstrzygnięcia trudnych problemów, które w ogóle nie były brane pod uwagę przez ustawodawcę. Dzisiejszy kryzys polskiego wymiaru sprawiedliwości polega na tym, że nie dostrzega on w ogóle, iż na prawo możemy patrzeć z dwóch perspektyw: „miecza” (gdy państwo egzekwuje obowiązki obywatela) i „tarczy” (gdy obywatel widzi w prawie źródło ochrony przed państwem).

   Po 1989 r. obywatel coraz częściej w prawie chce widzieć tarczę, dzięki której może rzucać państwu wyzwanie, a w sądzie - swojego sojusznika. Sąd polski nie rozumie tej zmiany i nie dostrzega, że aspektem państwa prawa jest także prawo z ludzką twarzą, a nie tylko prawo zawsze i absolutnie egzekwowane wobec obywatela, który nie jest z kolei w stanie z równą intensywnością wyegzekwować swojego prawa. Często stawia mu się warunki niemożliwe do spełnienia, mnoży absurdalne formalności, odsyła.

   W końcu człowiek i jego problem giną w tej sądowej poprawności urzędniczej, a ludzkie oczekiwania i nadzieje wobec sądu pozostają niespełnione. Sąd jest zadowolony, bo formalnie wszystko jest w porządku, a czy sprawiedliwie, to pytanie nie mieści się w obowiązkowym słowniku naszego sędziego.

   Sędziowie często bronią się, że stosują tylko przepisy i nie można im z tego powodu czynić zarzutu (tak było choćby w sprawie Amber Gold, w której podnoszono na obronę sędziów argument o braku stosownej rubryki we wniosku rejestracyjnym). Zdaniem sędziów, jedynym winowajcą jest ustawodawca, który w sposób nieracjonalny buduje regulację prawną, pewnych kwestii nie przewiduje czy nie dookreśla etc. Wobec ułomności polskiego ustawodawcy (proszę przez moment posłuchać obrad Sejmu) i procesu legislacyjnego (słynne „lub czasopisma” jako niechlubny symbol) ten argument nie może zwalniać sędziego z wszelkiej odpowiedzialności za rozstrzygnięcie sprawy. W naszej kulturze prawnej nie doceniamy zmian innych niż poza tekstem. Wystarczy zaobserwować, jak prowadzona jest debata publiczna, gdy tylko pojawia się jakikolwiek problem.

   Wniosek jest automatyczny - trzeba zmienić prawo (rozumiane jako suma przepisów) i wprowadzić nową regulację, która ma rozstrzygać problemy niczym magiczna różdżka.

   W polskim sądzie nie tylko brak, ale już sama niejasność przepisu prawa stanowi wygodną okoliczność zwalniającą sędziego z obowiązku orzekania - skoro ustawodawca zawiódł, bo czegoś nie przewidział lub nie dookreślił. W ten sposób sędziowie tylko pozorują wymierzanie sprawiedliwości, a w rzeczywistości maskują swoją bezradność i banalizują swoje powołanie. Sąd ma ludziom dawać nadwyżkę ponad przepis, bo tylko w ten sposób może uzasadnić swoje trwanie i roszczenie do olbrzymiej władzy, jaką ma nad nami.

   Słyszę od razu głosy sprzeciwu sędziów, że byłby to pierwszy krok do dowolności. Jest akurat na odwrót. To byłby właśnie krok w kierunku indywidualnej sprawiedliwości, refleksyjności i ważenia. Przepis to prawo pisane (lex), podczas gdy prawo (ius) oznacza kombinację ideałów sprawiedliwości, słuszności i racjonalności. Sędzia musi być gotowy do wyjścia z zaklętego świata lex i odkrywania sfery poza przepisem. Fundamentalny problem polskiego wymiaru sprawiedliwości polega na tym, że polski sąd jest dzisiaj, niestety, w przytłaczającej większości sądem przepisu prawa, a nie sądem prawa.

   Sędzia polski jest uczony, jak postępować „na nie” i jak z pompą, z całym rygoryzmem prawa, tłumaczyć ludziom, dlaczego nie może się sprawą zająć. W tym nasi sędziowie są, niestety, mistrzami. A ponieważ okresowe oceny są formalnością i nikomu krzywdy nie robią, sędziowie nie czują żadnej presji, że powinni jak najsprawniej doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości.

   W modelu sprawiedliwości rutynowej, zautomatyzowanej, prawie zupełnie nie funkcjonuje konstytucja, która na stole sędziowskim powinna leżeć zawsze obok kodeksu. Nasi sędziowie na ogół nie umieją uzasadniać wyroków tak, aby wytłumaczyć się faktycznie przed stronami i opinią publiczną (w sposób zrozumiały) z motywów rozstrzygnięcia i upewnić nas, że istotnie zasługują na swoje przymioty bezstronności i niezależności.

   Gdyby sądy częściej chciały odwoływać się do konstytucji i/lub międzynarodowych konwencji, w wielu sprawach można byłoby orzec zupełnie inaczej, bardziej różnorodnie i subtelnie.

   Jeżeli w sędziach czytających te słowa odżywa schemat myślenia dwubiegunowego („przepis albo nic”) i bezpieczny komfort niezawisłości („każda krytyka to atak na sąd”), oznacza to, że kompletnie nie rozumieją swojego powołania. Konieczne dzisiaj przewartościowanie nie dotyczy potrzeby stanowienia nowego prawa (tak byłoby dla sędziów najwygodniej), ale przede wszystkim stanu umysłu, kwestii kultury prawnej i prawidłowo rozumianego etosu sądzenia w dzisiejszym skomplikowanym świecie, zdominowanym przez konflikt, ważenie argumentów i niepewność. Nasza dyskusja o tym powinna wyjść poza zmitologizowaną niezawisłość i niezależność sądów.

   Co z odpowiedzialnością sędziów (państwa) za błędne i złe orzeczenia sądowe? Co z kadencyjnością i merytoryczną oceną sędziów? Sędzia, który się nie sprawdził, nie powinien dalej orzekać. Powinien podlegać rzeczywistej, fachowej i okresowej ocenie przez innych sędziów z perspektywy budowania linii orzecznictwa, jej różnorodności, poziomu argumentów, a nie tylko przez pryzmat liczby uchyleń i/lub utrzymań w mocy przez drugą instancję. Sędzia musi stale się dokształcać, wzbogacać swój warsztat, zachowywać pokorę, wiedząc, że w pewnym momencie ze swojego orzekania przyjdzie mu zdać rachunek przed równymi sobie.

    Sędzia, który poważnie traktuje zarówno siebie, jak i ludzi, powinien rozumieć, że sędzią staje się każdego dnia, gdy orzeka, gdy widzi nieporadność ludzi, gdy poszukuje rozwiązań, które można nazwać sprawiedliwymi i słusznymi, gdy z każdym indywidualnym orzeczeniem chce odnawiać swój mandat i kredyt zaufania, jakim ludzie go obdarzają, przychodząc do sądu w gotowości do zaakceptowania również rozstrzygnięć dla siebie niekorzystnych.

   Gdy myślę więc o największym wyzwaniu przed polskim sądem, przypominam sobie talmudyczną mądrość zaadresowaną do sędziów: „Czy myślisz, że sądzenie to władza? W momencie, gdy zostajesz sędzią, stajesz się w rzeczywistości niewolnikiem”. Sędziowie muszą zrozumieć, że tak wysokich wymagań nie stawiamy każdemu, ale wiążemy je tylko z sędziami właśnie dlatego, że aspirują do miana „sędziów”".

  Tekst prof. Koncewicza utwierdza mnie w przekonaniu, że sędziowie, orzekający w mojej sprawie przeciwko ZUS o odszkodowanie, popełnili (w szczególności Urszula Kubowska-Pieniążek, Grażyna Josiak, Elżbieta Sobolewska-Hajbert i Anna Sobczak-Kolek) oczywiste przestępstwo przekroczenia uprawnień. W ich wyrokach i postanowieniach nie tylko ducha, nawet litery prawa brak!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz