Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Lewe prawo (282)

 
OBYWATEL, FUNKCJONARIUSZE PUBLICZNI
 
 I "PRZYJAZNE PAŃSTWO"
 
   To nie jest streszczenie scenariusza filmu, którego autorzy utracili kontakt z rzeczywistością III RP i wymyślili ciąg nieprawdopodobnych nonsensów. To są fakty z życia obywatela w państwie zwanym przez konstytucję "prawnym".

   Adam Kłykow, dziennikarz z przeszło 37-letnim stażem, w 2005 został zmuszony przez Apolonię Świokło i Agnieszkę Niczewską, rodzime namiestniczki niemieckiego właściciela dolnośląskiego dziennika "Gazeta Wrocławska", do wcześniejszego niż planował pożegnania się z tą redakcją i skorzystania z nabytego uprawnienia do świadczenia przedemerytalnego. Aby je otrzymać zgodnie z przepisami, trzeba najpierw przez co najmniej pół roku pobierać zasiłek dla bezrobotnych z Powiatowego Urzędu Pracy, a następnie złożyć odpowiedni wniosek w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w dowolnym z 212 dni do namysłu - z możliwością wystąpienia o tzw. przywrócenie terminu, gdyby zainteresowany przypadkiem go przegapił.

   Po dwóch miesiącach Kłykow otrzymał ofertę zatrudnienia w redakcji tygodnika "Panorama Dolnośląska". Postanowił zawiesić branie kasy z budżetu państwa i ponownie utrzymywać się z płacy za pracę.

    Gdy po trzech kwartałach niedochodowe czasopismo upadło na skutek zaprzestania finansowania przez kombinat "Polska Miedź", Kłykow wrócił do pobierania zasiłku dla bezrobotnych. Urzędniczka wrocławskiego PUP-u Ewa Kołaczek zapewniła go, że świadczenie przedemerytalne będzie mu teraz przysługiwało nie po upływie pół roku, lecz już po czterech miesiącach.

   Informacja wydawała się Kłykowowi tak logiczna, że uwierzył w nią bez zastrzeżeń. Nie przypuszczał, że w tym momencie został wprowadzony w błąd, skutkujący rozkręceniem spirali biurokratycznego absurdu.

   Ani nieudolna Kołaczek, ani tym bardziej rejestrowany przez nią obywatel nie wiedzieli o istnieniu przepisu premiującego aktywność zawodową bezrobotnego. Na jego podstawie Kłykow mógł (nie musiał!) zażyczyć sobie przyznania świadczenia przedemerytalnego natychmiast, bez wznawiania pobierania zasiłku z PUP-u. Warunkiem było złożenie przez niego w ZUS-ie stosownego wniosku w ciągu 14 dni. Gdy się o takiej możliwości (nie przymusie!) dowiedział, ten nieprzekraczalny, niepodlegający przywróceniu, termin zdążył już minąć.

   Tymczasem urzędnicy wrocławskiego ZUS-u, z Antonim Malaką (dyrektorem oddziału), Zbigniewem Rakiem (szefem prawników w tej placówce), Anną Kapucińską i Danutą Marciniszyn na czele, uznali, że skoro Kłykow nie skorzystał z przepisu promocyjnego, to nie ma on prawa skorzystać z przepisu podstawowego. Pisząc obrazowo: ich zdaniem, po 14 dniach ten uprawniony nieodwołalnie pozbawił się świadczenia przedemerytalnego, które należy się w ciągu 212 dni osobom często celowo nie poszukującym pracy i pobierającym zasiłek dla bezrobotnych non stop.

   Jeśli postępowanie Malaki i spółki nie było sabotażem polityki prozatrudnieniowej rządu, to co to było? Wspieranie jej przez podległych mu urzędników państwowych? 

   ZUS-owscy inwalidzi umysłowi konsekwentnie nie stwierdzali nic idiotycznego w zastosowaniu przez nich wobec Kłykowa przepisu promocyjnego w celu restrykcyjnym. Zatrważający debilizm tego rozumowania uświadomił im dopiero wrocławski sąd pracy w osobach Bożeny Rejment-Ponikowskiej i Jolanty Styczyńskiej-Szczotki, nakazując wypłatę ubezpieczonemu należnego mu świadczenia przedemerytalnego wraz z odsetkami za bezprawne blokowanie go przez dziewięć miesięcy.

   Pozostając przymusowo tak długo na statusie bezrobotnego, Kłykow nie mógł w tym czasie osiągnąć - poza zasiłkiem - choćby złotówki dodatkowego dochodu. Gdyby otrzymał świadczenie przedemerytalne bez zbędnej zwłoki, mógłby dorobić do niego w ramach dozwolonych limitów.

   Posiłkując się oficjalnym dokumentem ZUS, Kłykow obliczył z rzadko możliwą dokładnością do jednego grosza, ile na owej bezprawnej blokadzie stracił. Ustalił przeciętną z tzw. widełek (od-do) i wystąpił do sądu z uśrednionym roszczeniem pieniężnym nie tylko za straty finansowe, lecz również za wyrządzone mu szkody moralne i zdrowotne.

   Mimo takiego jednoznacznego dowodu zasadności żądań Kłykowa wobec ZUS, ówczesna asesor Anna Sobczak (obecnie to sędzia Anna Sobczak-Kolek), zamiast wnioskowanych przez niego  30.570,42 zł, przyznała mu tylko 3 tys. zł zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych, odmawiając zarazem jakiegokolwiek odszkodowania. Zasądzona kwota została wzięta z sufitu i nie zrekompensowała pokrzywdzonemu nawet poniesionych przez niego kosztów procesu.

    Asesor Sobczak odmówiła Kłykowowi odszkodowania, ponieważ nie udowodnił on jej, że próbował podjąć pracę zarobkową w czasie swojego sporu z ZUS-em. Czyli wtedy, kiedy trwając nie z własnej woli na statusie bezrobotnego - nie mógł legalnie dorobić do zasiłku ani złotówki!

   Gdyby Kłykow próbę podjęcia pracy zarobkowej wykazał, wtedy zostałby zapewne - wpadając w prawną pułapkę - oskarżony o nieprzestrzeganie przepisów. I pod takim zarzutem nie tylko pozbawiony - tym razem słusznie - świadczenia przedemerytalnego, lecz również zobowiązany do zwrotu zasiłku dla bezrobotnych!

   Orzecznicza paranoja panny (obecnie pani) Sobczak? Ależ skąd, to wysublimowana logika asesorskiego niedouka.  

   Prawdziwie kryminalnym skandalem jest fakt, że na żadnym etapie postępowania sądowego, z odwoławczym i skargowym włącznie, rozpatrujący pisma Kłykowa sędziowie w ogóle nie wzięli pod uwagę przepisów dotyczących meritum jego sprawy. Poprzestając na sztuczkach formalnych, Urszula Kubowska-Pieniążek (recydywistka w tym towarzystwie), Grażyna Josiak, Elżbieta Sobolewska-Hajbert, Anna Kuczyńska, Izabela Bamburowicz, Beata Stachowiak, Ewa Gorczyca i Czesław Chorzępa zademonstrowali przestępczą i zarazem bezkarną - wszak skutecznie chroni ich immunitet - niezawisłość od ustaw z konstytucją włącznie.

   To nie jest tylko intrpretacyjne widzimisię Kłykowa. To wnioskowanie zgodne z wykładnią przepisów przez Sąd Najwyższy, też kompletnie zignorowaną przez Kubowską-Pieniążek i jej równie samowolnych współtowarzyszy w szwarckieckach z filoletowymi podgardlami.

   A wszystko to dzieje się za wiedzą (Kłykow im o tym pisał i/lub mówił), tudzież przyzwoleniem czołowych reprezentantów wrocławskiego tzw. wymiaru sprawiedliwości: prezesa Sądu Apelacyjnego, członka Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego przy ministrze sprawiedliwości - Andrzeja Niedużaka, prezes Sądu Okręgowego, członek Prezydium Krajowej Rady Sądownictwa - Ewy Barnaszewskiej i rzecznika dyscyplinarnego dolnośląsko-opolskich sędziów - Marcina Cieślikowskiego…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz