Łączna liczba wyświetleń

piątek, 4 stycznia 2013

Lewe prawo (287)


   Tym razem - dwa uzupełniające się teksty archiwalne z listopada 2009. Aby były wciąż w pełni aktualne, wystarczy poprawić funkcję Ewy Barnaszewskiej (obecnie jest prezesem Sądu Okręgowego we Wrocławiu), miejsce pracy i nazwisko Anny Sobczak (teraz orzeka w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Pragi Północ jako Anna Sobczak-Kolek) oraz dopisać Grażynę Josiak i Czesława Chorzępę (w przedostatnim akapicie pierwszego felietonu).
 
JAK KROWIE NA ROWIE

   A to ciekawe…

   W nieświętej pamięci Konstytucji PRL ogrom możliwości - także za komuny - tzw. trzeciej władzy regulował artykuł 62: "Sędziowie są niezawiśli i podlegają tylko ustawom".

   W obowiązującej Konstytucji RP został on zastąpiony niemal identycznym, lecz bardziej rozwiniętym artykułem 178: "Sędziowie w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tylko Konstytucji oraz ustawom".

   Z mojego dziennikarskiego punktu widzenia, w nowej wersji razi "masło maślane", wszak konstytucja to też ustawa - zasadnicza, ale jednak. Niemniej rozumiem, że chciano dać szansę prawnikom inteligentnym inaczej (a takich ci wśród nich dostatek) i sformułowano przepis łopatologicznie, aby zawodowi interpretatorzy pojęli, co jest prawem nadrzędnym.

   Tak czy siak, i w PRL-u, i w RP podkreślono w konstytucji ścisłą współzależność orzeczniczej niezawisłości sędziów z ich podległością ustawom. A to oznacza ni mniej, ni więcej, że wyrokujący w imieniu państwa nie mają władzy absolutnej, że muszą swoje widzimisię ograniczać.

   Tymczasem w moim procesie cywilnym o odszkodowanie za bezprawie ZUS perły wrocławskiej Temidy: Anna Sobczak, Elżbieta Sobolewska-Hajbert, Anna Kuczyńska, Izabela Bamburowicz, Urszula Kubowska-Pieniążek, Beata Stachowiak i Ewa Gorczyca oraz ich "matka chrzestna" Ewa Barnaszewska (nadzorująca je wiceprezes miejscowego Sądu Okręgowego i zarazem członek Krajowej Rady Sądownictwa) demonstrują wciąż (mamy 15.11.2009) skandaliczną wybiórczość. Bronią swej niezawisłości jako bezkarnej samowolki, bezczelnie zbywając milczeniem (pierwsza czwórka z ósemki wymienionych być może z niewiedzy, pozostałe - już w pełni świadomie) treść art. 2 ust. 1 pkt 2 ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy oraz art. 2 ust. 3 pkt 1 ustawy o świadczeniach przedemerytalnych.

   Wygląda to tak, że ja im tłumaczę jak krowie na rowie, a one na ten temat ani me, ani be, ani kukuryku. Jakby nie kumały, w czym sęk (przypominając nieco Kubę Goldberga dialogującego z Benkiem Rapaportem w pamiętnym skeczu z kabaretu Dudek).

MYŚLENIE BOLI (SĘDZIÓW)

   W czym sęk? Sęk w tym, że Anna Sobczak z Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia i jej ochroniarki z "okręgówki", przekraczając konstytucyjne ograniczenia swojej władzy, ubzdurały sobie, abym udowodnił coś, co wynika samo przez się z art. 2 ust. 1 pkt 2 ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy oraz art. 2 ust. 3 pkt 1 ustawy o świadczeniach przedemerytalnych.

   Przepisy są jednoznaczne. Po ich przeczytaniu ze zrozumieniem, miałem pełną świadomość, że gdybym podczas trwania sporu z ZUS-em, między 26.09.2006 a 12.07.2007, podjął jakąkolwiek pracę zarobkową, to utraciłbym nie tylko zasiłek dla bezrobotnych, także świadczenie przedemerytalne. O które przecież wtedy walczyłem. I które już wtedy mi się należało jak psu buda.

   Dowodem na to, że na skutek ZUS-owskiego bezprawia poniosłem straty finansowe, miałoby być oświadczenie jakiegoś szefa redakcji, że między 26.09.2006 a 12.07.2007 mogłem dorobić u niego pisaniem tekstów dziennikarskich za wierszówkę. Sędzie, zamiast same zapytać o taką możliwość któregokolwiek redaktora naczelnego i otrzymać od niego odpowiedź twierdzącą (nieetatowa współpraca wynagradzana honorariami to w prasie i innych mediach normalka) - domagały się tego ode mnie. Spełniając tę zachciankę funkcjonariuszek tzw. wymiaru sprawiedliwości, zrobiłbym z siebie głupka. Albo kombinatora.

   Jeśli bowiem odwiedziłbym dowolną redakcję między 26.09.2006 a 12.07.2007 i zaproponował swoje teksty, po czym zachęcony do roboty odmówił pisania, tłumacząc się, że przepisy mi nie pozwalają - wyszedłbym na pojeba, który nie wiadomo po co przylazł i czego w ogóle chce. Może ja też wyglądam na debila (kto z kim przystaje...), ale aż takim nie jestem.

   Jeżeli natomiast nawiedziłbym redakcję w terminie późniejszym, by poniewczasie załatwić zaświadczenie, że mogłem dostawać wierszówkę, gdybym między 26.09.2006 a 12.07.2007 zaoferował swoje teksty do druku - wyszedłbym z kolei na cwaniaczka, który próbuje załatwić lewy kwit w niejasnych intencjach. Taka wizyta "po prośbie" byłaby i dwuznaczna, i upokarzająca.

www.adam-klykow.blog.onet.pl

pro1@onet.eu 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz