Łączna liczba wyświetleń

piątek, 13 lipca 2012

Lewe prawo (74)


   Coś dla poszukiwaczy tzw. haków, czyli co mnie łączy z niektórymi bohaterami „afery hazardowej” (tekst z lutego 2010).

ZNAM GRZECHA I ZBYCHA,

NIE ZNAM MIRA I RYCHA

   Dla podniecających się tzw. aferą hazardową kluczowe pytanie, dotyczące jej bohaterów (i rzeczywistych, i przypadkowych) brzmi: kto kogo i od kiedy zna? Nawet ja miałbym tu coś do odpowiedzenia!

   Zeznając pod przysięgą musiałbym ujawnić, że najdłużej - blisko 20 lat - znam pana Grzegorza Schetynę. Wyłącznie z licznych kontaktów dziennikarskich. Datują się od 1991 roku, gdy zaledwie w wieku 28 lat został on wicewojewodą wrocławskim. Rozmawiałem z nim m.in. w cztery oczy w jego biurze poselskim przy ul. Oławskiej. Niemal zawsze był sympatyczny, czarując tym swoim specyficznym uśmiechem wampira. Najbardziej negatywnie zaiskrzyło między nami, kiedy napisałem w gazecie, że zdarzył się mu wypadek drogowy, na szczęście niegroźny skutkach. Że jest politykiem bezwzględnym wobec podwładnych, wiem tylko ze słyszenia.

   Krócej - niespełna 10 lat - znam pana Zbigniewa Chlebowskiego. Został w 2001 posłem po raz pierwszy i odtąd często przyjeżdżał ze swojego okręgu wałbrzyskiego na konferencje prasowe Platformy Obywatelskiej we Wrocławiu. W tekstach o nim podkreślałem jego nieprzeciętną (raczej rzadką u polityków) pracowitość. Szybko też zauważyłem jego ponadprzeciętną (nawet jak na polityka) skłonność do mijania się z prawdą.

   Trochę naciągając mogę stwierdzić, ze znam też pana Donalda Tuska, choć on z pewnością nie skłamałby mówiąc, że mnie sobie nie kojarzy. Zapewne tylko ja z nas dwóch pamiętam go z paru, może kilku, spotkań z dziennikarzami we Wrocławiu, m.in. w siedzibie Unii Wolności przy ul. Zelwerowicza. Jeszcze wtedy - zanim stał się jedynym liderem PO i premierem - nie przeszedł wizerunkowej obróbki, więc sprawiał wrażenie mało sympatycznego. Daję wiarę opiniom jego byłych bliskich współpracowników, że za kulisami władzy nie jest on takim przyjemniaczkiem, na jakiego został wykreowany w mediach, gdzie dużo można ukryć za pijarowskim pudrem.

   W ogóle natomiast nie znam pana Mirosława Drzewieckiego. Nasze drogi nigdy się nie skrzyżowały.

   Nie znam też osobiście pana Ryszarda Sobiesiaka. Owszem, pamiętam go z gry w I-ligowym Śląsku Wrocław na pozycji obrońcy w latach 1982-83 (złośliwi dowcipnisie dodaliby, że w całej karierze futbolisty strzelił więcej goli samobójczych niż do bramki przeciwnika). Wcześniej sam byłem piłkarzem, ale w innym miejscowym klubie - Ślęzie. Nie uprawiałem nigdy tenisa i golfa. Nie było więc okazji spotkać się z tym późniejszym biznesmenem z branży hazardowej także w innych okolicznościach sportowych. A w jego kasynie byłem bodaj tylko raz, na zorganizowanej tam konferencji prasowej (z piwem i zakąską gratis) przed jedną z gal bokserskich. I być może wtedy nawet się z nim przywitałem, głowy jednak bym nie dał.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz