Coś dla poszukiwaczy tzw. haków, czyli co
mnie łączy z niektórymi bohaterami „afery hazardowej” (tekst z lutego 2010).
ZNAM
GRZECHA I ZBYCHA,
NIE
ZNAM MIRA I RYCHA
Dla podniecających się tzw. aferą hazardową
kluczowe pytanie, dotyczące jej bohaterów (i rzeczywistych, i przypadkowych)
brzmi: kto kogo i od kiedy zna? Nawet ja miałbym tu coś do odpowiedzenia!
Zeznając pod przysięgą musiałbym ujawnić, że
najdłużej - blisko 20 lat - znam pana Grzegorza Schetynę. Wyłącznie z licznych
kontaktów dziennikarskich. Datują się od 1991 roku, gdy zaledwie w wieku 28 lat
został on wicewojewodą wrocławskim. Rozmawiałem z nim m.in. w cztery oczy w
jego biurze poselskim przy ul. Oławskiej. Niemal zawsze był sympatyczny,
czarując tym swoim specyficznym uśmiechem wampira. Najbardziej negatywnie
zaiskrzyło między nami, kiedy napisałem w gazecie, że zdarzył się mu wypadek
drogowy, na szczęście niegroźny skutkach. Że jest politykiem bezwzględnym wobec
podwładnych, wiem tylko ze słyszenia.
Krócej - niespełna 10 lat - znam pana
Zbigniewa Chlebowskiego. Został w 2001 posłem po raz pierwszy i odtąd często
przyjeżdżał ze swojego okręgu wałbrzyskiego na konferencje prasowe Platformy
Obywatelskiej we Wrocławiu. W tekstach o nim podkreślałem jego nieprzeciętną
(raczej rzadką u polityków) pracowitość. Szybko też zauważyłem jego
ponadprzeciętną (nawet jak na polityka) skłonność do mijania się z prawdą.
Trochę naciągając mogę stwierdzić, ze znam
też pana Donalda Tuska, choć on z pewnością nie skłamałby mówiąc, że mnie sobie
nie kojarzy. Zapewne tylko ja z nas dwóch pamiętam go z paru, może kilku,
spotkań z dziennikarzami we Wrocławiu, m.in. w siedzibie Unii Wolności przy ul.
Zelwerowicza. Jeszcze wtedy - zanim stał się jedynym liderem PO i premierem -
nie przeszedł wizerunkowej obróbki, więc sprawiał wrażenie mało sympatycznego.
Daję wiarę opiniom jego byłych bliskich współpracowników, że za kulisami władzy
nie jest on takim przyjemniaczkiem, na jakiego został wykreowany w mediach,
gdzie dużo można ukryć za pijarowskim pudrem.
W ogóle natomiast nie znam pana Mirosława Drzewieckiego.
Nasze drogi nigdy się nie skrzyżowały.
Nie znam też osobiście pana Ryszarda
Sobiesiaka. Owszem, pamiętam go z gry w I-ligowym Śląsku Wrocław na pozycji
obrońcy w latach 1982-83 (złośliwi dowcipnisie dodaliby, że w całej karierze
futbolisty strzelił więcej goli samobójczych niż do bramki przeciwnika).
Wcześniej sam byłem piłkarzem, ale w innym miejscowym klubie - Ślęzie. Nie
uprawiałem nigdy tenisa i golfa. Nie było więc okazji spotkać się z tym
późniejszym biznesmenem z branży hazardowej także w innych okolicznościach
sportowych. A w jego kasynie byłem bodaj tylko raz, na zorganizowanej tam
konferencji prasowej (z piwem i zakąską gratis) przed jedną z gal bokserskich.
I być może wtedy nawet się z nim przywitałem, głowy jednak bym nie dał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz