Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 7 sierpnia 2012

Lewe prawo (108)



TO TYLKO TAK CI SIĘ WYDAJE,

ŻE NIE JESTEŚ SCHIZOFRENIKIEM

   Jak w literackiej fikcji, w "Przygodach dobrego wojaka Szwejka", lekarze z domu wariatów wybijali rekrutom z głowy symulowanie chorób dietą, płukaniem żołądka i lewatywą (metodą doktora Gruensteina) - tak w realnym świecie prokuratorzy i sędziowie, niekoniecznie tylko ci stalinowscy, niejednokrotnie radzili sobie z tzw. wrogami władzy kierowaniem ich do psychuszek. Nie podoba ci się np. wymiar sprawiedliwości w III RP? Pewnikiem jesteś niespełna rozumu. Uważaj więc, bo aparatczycy państwa bezprawia mogą z ciebie zrobić niepoczytalnego!

   Trochę sobie żartuję, ale zupełnie poważnie poruszyła mnie wielkanocna [pisane w kwietniu 2010] lektura publikacji z czasopisma naukowego "Science" pt. "On being sane in insane places" (co można przetłumaczyć: "Zdrowy w chorym otoczeniu"). Autor, David Rosenhan, profesor psychologii na Uniwersytecie Stanford w USA, przedstawił w niej bulwersujące wyniki swojego niezwykłego eksperymentu.

   W 1968 roku zadał on sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica między byciem człowiekiem "normalnym" i kimś potocznie nazywanym "wariatem". Aby znaleźć odpowiedź, zorganizował 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii jako "eksperyment Rosenhana". W tej iście detektywistycznej pracy towarzyszyło mu siedem osób: czterech mężczyzn i trzy kobiety. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył szefowi grupy "nagrody Nobla za humor naukowy". 

  Rosenhana zainteresowało zwłaszcza, jak długo psychiatrzy, którzy dali się nabrać podstawionym symulantom, będą trwali przy swoim błędnym rozpoznaniu nienormalności u ludzi, którzy tak naprawdę nigdy nie mieli żadnych objawów zaburzeń umysłowych. I stwierdził on, że "choroba psychiczna" nie jest diagnozowana na podstawie obiektywnych symptomów, lecz wedle subiektywnego postrzegania pacjenta przez obserwującego go lekarza.

   W ramach przygotowań do eksperymentu, profesor i pozostali współuczestnicy projektu przez kilka dni nie dbali o higienę osobistą (m.in. nie myli zębów, a panowie się nie golili). Następnie pseudopacjenci ci ubierali się w przybrudzone ciuchy i pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną. Wnet pojawiali się tam i zapewniali podczas przyjęcia, że "słyszą głosy". Było to oczywiście nieprawdą. Mało tego: w pierwszej rozmowie z lekarzem z premedytacją mówili o głosach "pustych", "próżnych" czy "głuchych", nieznanych psychiatrii z opisów naukowych.
 

  Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała: "schizofrenia'", zaś w jednym: "zespół depresyjno-maniakalny", Rosenhan i pozostali "pacjenci" zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu. O głosach więcej nie wspominali. Przestrzegali regulaminu. Byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie badających ich doktorów o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.

   Niestety, wzorowe zachowanie "pacjentów" nijak nie zmieniło zdania psychiatrów: raz postawiona diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą. Hospitalizowani naukowcy, mimo że przestali udawać chorych, z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec nich. Eksperyment szybko stał się niebezpieczny: część jego uczestników poczuła strach przed pobiciem lub gwałtem. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania w razie okaleczenia Rosenhana lub któregoś z jego ludzi.

   Dopiero wtedy grupa nawiedziła kolejne placówki. Eksperyment przeprowadzono w sumie w 12 szpitalach psychiatrycznych. Nikogo nigdzie nie rozpoznano jako zdrowego! Przymusowy pobyt w nich trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). Pseudopacjenci otrzymali mnóstwo leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali. Były to różne preparaty na te same objawy.

   Grupie Rosenhana aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania nimi ze strony lekarzy i personelu, którzy "przechodzili koło człowieka, jakby go nie było". Okazało się, że po raz orzeczonej diagnozie nikt już nie traktuje pacjentów (bez cudzysłowu) jak ludzi, a ich zachowania, jakiekolwiek, będą już zawsze odbierane jako symptom choroby psychicznej.

   Rosenhan we wnioskach ze swego eksperymentu podkreślił szczególny problem władzy psychiatrii nad obywatelem. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (po jednej rozmowie!) schizofrenii oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich i utratę podstawowych praw. Od tego momentu jako objawy choroby interpretowano nie tylko każde - nawet najzupełniej normalne - zachowanie przebadanych. Do diagnozy dopasowywano też cały ich życiorys!

   Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się "pacjenta" do tego, że... jest chory. Dopiero po takim samookreśleniu Rosenhan i pozostała siódemka mogli wrócić do domu. Nie jako zdrowi, lecz ze "schizofrenią w remisji". Czyli zaleczoną na pewien czas...

   Ja golę się mniej więcej raz na tydzień - i tylko po policzkach. Z myciem zębów też odbiegam od normy - robię to codziennie przynajmniej trzykrotnie. Co prawda brudasem nie jestem (np. majtki i skarpetki zmieniam każdego ranka), ale dla dobra prania mózgu mogę się wizerunkowo zniechluić. A ponadto "słyszę głosy", że sędziowie kiedyś przestaną być bezkarni i zostaną przykładnie rozliczeni za gwałcenie ustaw.

   Krótko diagnozując: wariat jakiś! Jak najbardziej do leczenia w naszym fantastycznym "państwie prawa".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz