Łączna liczba wyświetleń

piątek, 17 sierpnia 2012

Lewe prawo (123)


MARCIN P., MĄŻ KATARZYNY PLICHTY

   W naszym wzorcowym "państwie prawa" dziennikarze najskrupulatniej muszą przestrzegać przepisy najbardziej - zwłaszcza w dobie niedającego się skutecznie ocenzurować internetu - absurdalne.

   Prezes parabanku Amber Gold, oszust - recydywista, hojny sponsor kościoła św. Mikołaja w Gdańsku, małp z tamtejszego zoo i filmu Andrzeja Wajdy "Wałęsa", w momencie przedstawienia mu dziś, 17.08.2012, prokuratorskich zarzutów popełnienia przestępstw, stał się w przekaziorach Marcinem P. W telewizji zaczęto go pokazywać z elektronicznie przesłoniętą twarzą. I tak ma być do wyroku, o ile sąd nie nakaże nadal utajniać nazwisko i wizerunek. Chyba że sam zainteresowany zezwoli (może to zrobić w każdej chwili) na ich ujawnianie.

   Ale jako stary pismak znam sposób na zagranie na nosie legislacyjnym popaprańcom: wystarczy informować o "Marcinie P., mężu Katarzyny Plichty". Wszak ona, mimo że jest biznesową wspólniczką swego ślubnego, nie ma, przynajmniej na razie, statusu osoby oskarżonej czy choćby podejrzanej.

   Przy okazji przypomnę swój felietonik z przełomu lat 2007-2008 z jednego z moich dwóch własnych blogów, tekst ten jest bowiem bardzo a propos.

NIE ŻYCZĘ SOBIE BYĆ ADAMEM K.

   A to ciekawe: jeden z najbogatszych Polaków Ryszard Krauze częściowo zrzekł się prawa do ochrony prywatności. Wyraził zgodę na publikowanie swoich personaliów i wizerunku. Wręcz zażądał od mediów, by na fotografiach nie zasłaniano mu oczu czarną opaską i nie pisano o nim jako o Ryszardzie K. W ten sposób bowiem jest on kreowany w opinii publicznej na przestępcę, którym się nie czuje.

   Według prawa prasowego, o osobie z prokuratorskimi zarzutami nie można pisać po nazwisku - trzeba poprzestać na inicjale; nie można też pokazywać jej na zdjęciu bez częściowo przesłoniętej twarzy. Chyba że na pełną jawność zgodzą się albo sam zainteresowany, albo sąd.

   Egzekwowanie tego przepisu bywało czasem absurdalne. Chcąc nie chcąc, swego czasu kwalifikowałem do druku informacje o "Przemysławie W., synu prezydenta RP" (oskarżonym o spowodowanie wypadku drogowego, gdy kierował samochodem po pijanemu w stanie pomroczności jasnej) oraz o "Mirosławie H., synu polskiego kosmonauty" (oskarżonym - bezpodstawnie, jak się potem okazało - o kradzież broni z jednostki wojskowej). Każde dziecko wiedziało, że to było o dzieciach Lecha Wałęsy i Mirosława Hermaszewskiego. Ale napisać o nich po nazwisku nie dało rady.

   Raz w redakcji kolegialnie zdecydowaliśmy się oprzeć tej głupawce. Kiedy prezydentowi Wrocławia Bogdanowi Zdrojewskiemu (obecnemu ministrowi kultury) prokuratura zarzuciła niepłacenie przez miasto podatku VAT i tym samym narażenie skarbu państwa na straty - pisaliśmy o oskarżonym nie robiąc z niego niejakiego Z. i nie ukrywając jego twarzy na fotografiach. Rozumowaliśmy podobnie jak Krauze. Nie chcieliśmy traktować powszechnie na Dolnym Śląsku znanego Zdrojewskiego jak pospolitego przestępcę (później zresztą został on przez sąd uniewinniony).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz